Mała
książka a takie obciążenie
Są książki-bibeloty, książki-laurki, nawet jeśli
autor czy redaktor udaje, że miało być inaczej. Są jednak takie książki, które
mogą udźwignąć ciężar bycia „środkiem promocyjnym” i wszelkie związane z tym
sankcje. Czy takie są Sankcje Jerzego
Jarniewicza – wydany przy okazji sześćdziesiątych urodzin poety, tłumacza i
redaktora, zbiór sześćdziesięciu wierszy wybranych przez Martę Koronkiewicz i
Pawła Kaczmarskiego?
Ma ku temu pewne warunki. Zaciekawia, bo oto
wybór wierszy okraszony autokomentarzami poety i okołopoetyckimi, krążącymi
jednak na orbicie "kultura" i wokół gwiazdy "życie",
wycinkami z rozmów, które Jarniewicz prowadził swego czasu w cyklu (wtedy
jeszcze) kwartalnika literackiego Arterie „Co do Joty” ze Zbigniewem Jaskułą.
Zaciekawia, bo, jak pisze w Polityce
Justyna Sobolewska: "daje możliwość wejścia w dialog z poetą".
Zaciekawia, bo (jak czytamy w posłowiu-dialogu) osią stają się tu teksty i
książki najnowsze, a więc przedstawia głównie styl i sposób obrazowania
rozwijany przez poetę od Makijażu i Oranżady aż po nagrodzone Wrocławską
Nagrodą Poetycką Silesius (2017) Noce
noce, czyli ten najbardziej rozpoznawalny i doceniany. Nietypowe wybrane
mogłyby być zatem traktowane jako... najzwyklejsze wybrane.
Teoretycznie. Jest jeden drobny szczegół.
Książka-bibelot dla autora i koło napędowe, żeby kupować poprzednie pozycje
(swoją drogą, niefortunny dość pomysł, ale wydawca nie mógł, rzecz jasna,
przewidzieć nagrody dla Pustych Nocy, która to pojawiła się, patrząc
chronologicznie, w momencie składu „Sankcji”). I z tym wszystkim ta cienka,
różowa książka sobie radzi. Tom dźwiga problem jubileuszu, dźwiga nawet
pojawienie się tuż po poprzedniej, pełnowymiarowej książce, która zresztą
rzutem na taśmę otrzymuję jedną z najważniejszych poetyckich nagród w kraju.
Jako wiersze wybrane, a więc z zasady jakoś tam
pretendujące do reprezentacji ogółu twórczości, „Sankcje” nie są w stanie
jednak udźwignąć... samego wyboru i posłowia redaktorów, które są - wedle niżej
podpisanej - zwyczajnie dla książki krzywdzące. Redaktorzy skupili się bowiem
nie, jak twierdzą, na ostatnich książkach, a na ich wyimku, jakim są wątki
erotyczne i romansowe. Byłby to nawet jakiś konkretny pomysł, gdyby nie
kłopotliwe, wspomniane już wcześniej, posłowie. Sama forma dialogu redaktorów
zamiast ogólnego eseju, czy impresji wokół redagowanej książki, wygląda
ożywczo, więc teoretycznie zapowiada się intrygująco. Wyszło jednak co najmniej
średnio.
Paweł Kaczmarski podkreśla jubileuszowość wydania,
zabierając mu w pewien sposób rangę pełnoprawnej i pełnowartościowej książki.
Dowiadujemy się bowiem, że oto oddają oni w nasze ręce sześćdziesiąt wierszy na
sześćdziesiąte urodziny poety. Z kolei Marta Koronkiewicz sprowadza ostatnie
książki Jarniewicza do historii romansu i prowadzi na temat tegoż dywagacje w
stylu: "ostatnie trzy tomy możemy przecież wyróżnić jak odrębne także
dlatego, że opowiadają historię jednego romansu(…)" [s.97]. Robi to nawet
pomimo – a może trochę wbrew – wcześniejszym zapewnieniom jakoby wybór wierszy
był nietradycyjny, „,mając na uwadze wszechstronność autora” [s. 94] Swoją drogą, czyżby zatem poprzednie
opowiadały o kilku romansach równocześnie i czy to ma tak wielkie znaczenie dla
samych wierszy?
W efekcie dostajemy w ten sposób gotowy klucz
czytelniczy, czyli innymi słowy: wiersze zostają obdarte z mocy i sprowadzone
do pocztówek wysyłanych kochance (przed zerwaniem, kiedy trzeba wysyłać jej
znaki, których nikt inny nie rozpozna, jak sugeruje redaktorka; oraz po zerwaniu,
kiedy romans jest już zakończony, ale uczucie wciąż się jeszcze tli). Szkoda,
że te wielowarstwowe, mocne wiersze zostały sprowadzone, czy wręcz spłaszczone
do jednego li poziomu.
Delikatnie mówiąc, zastanawia też podział na
trylogie, a już zwłaszcza element dwóch ostatnich: trylogii empirycznej i
relacyjnej. Czy przypadkiem nie każdy wiersz jest swego rodzaju empirią? Czy
nie każde pisanie na zasadzie określonego „ty” jest relacyjne? Redaktorzy, co prawda, próbowali wyjaśniać ten
pomysł, ale niespecjalnie przekonująco. Zamykanie wierszy autora Korytarzy w takie ramy jest dla nich po
prostu krzywdzące.
Łatwo byłoby w tym miejscu narzekać na dobór
wierszy, ale byłby to jednocześnie tani chwyt, który przecież można bezpiecznie
wykorzystywać, atakując każdy redaktorski (a nawet i autorski) wybór.
Oczywiście zawsze można powiedzieć, że brak jakiegoś konkretnego utworu do
zbrodnia przeciwko autorowi. Tylko tak naprawdę niczego nie zmienia to w
kontekście lektury tego, co otrzymujemy jako gotowy byt literacki. Trudno
byłoby jednak odmówić walidacji sześćdziesięciu tekstom, bo taka ilość można
przecież powiedzieć o autorze i poetyce niemało.
Łatwo byłoby też wybór pochwalić, bo wiersze
korespondują ze sobą i zazębiają, niekiedy domykając jakiś temat lub konkret,
innym razem odsłaniając nowe sensy i spojrzenia na nie.
I.
Fabuła i
forma albo forma fabuły
Tak, fabuła, nie tylko tematyka czy, jak to się
ładnie mówi w szkicach opowiadających o poezji, rekwizytorium, gdyż lirykę
Jarniewicza czyta się jak dobrą powieść. Przechodzimy przez chłopięcość,
chłopackość i męskość (w różnych wydaniach: typowo stereotypowych, jak i
zaskakujących, mocnych, odważnych). Oczywiście, że dużo tu bezpośrednich
zwrotów, powiedzmy, romansowych – w końcu para redaktorska dokonała
skrupulatnego wyboru z setek wierszy…, niemniej jeśli osadzałabym oś tych
wierszy gdziekolwiek, to dużo szerzej. Prześledźmy kilka wątków i motywów
poprzez słowa-klucze.
I.1 kobieta
Czytając, czy nawet przeglądając powybierane
według obranego klucza – powycinane z zbiorów na przestrzeni lat – teksty, dochodzimy do wniosku tu nie chodzi o
romans w klasycznym, potocznym tego słowa znaczeniu. To się dzieje a linii
podmiot-kobiet(y) coś więcej. Już od początku jest w tej relacji coś
niepokojącego, a zarazem swobodnego, co pięknie nabiera racji bytu poprzez
urywek z wypowiedzi Jarniewicza odnoszącej się do kontrkultury: chodzi o
odkrywanie tego, co jest wartością samą w sobie, a nie o wyłączne skupienie się
na tym, co przyniesie nam w jakiejś
perspektywie wymierną korzyść” [s.6]. Jarniewicz-autor zatem, a przede
wszystkim jarniewiczowy podmiot – nie potrzebuje romansu.
I.2 wstyd
„Zawstydza
mnie/język kobiet (…)” mówi jarniewiczowski podmiot [Wyliczanka na koniec lata, 56]. Nieprzypadkowo i niejednostkowo.
Szczególnie ciekawie stwierdzenie to wypada w zderzeniu z wierszem na kolejnej
stronie: „wiedziałbym na ogień/wstyd i na kamienie, że/jestem(…)” [I syn, s. 57]. Gdzieś wcześniej jeszcze
kobieta „przeszywa wzrokiem. Bezwstydnie” [Emo,
s.19], w środku zaś pornografia oglądana „na przerwie w szkolnej ubikacji” [Świerszcz za kominem, s. 45]. Chciałoby
się powiedzieć, że większość tych wierszy podszyta jest jakimś rodzajem wstydu
– niekiedy perwersyjnego w swojej istocie, innym razem zaś zupełnie niewinnego,
nieśmiałego albo wynikającego z samoświadomości osoby mówiącej.
I.3 media
Wiele jest w pisaniu Jarniewicza powiązań z
szeroko rozumianą medialnością. To nie tylko wiersze jak kadry świetnych, bo
mocnych, charakternych zdjęć. Nie tylko reporterskie podejście do tematów, czy
wydarzeń. Nie tylko wreszcie nawiązania do filmów, wiadomości czy innego
rodzaju szeroko pojętych środków masowego przekazu albo komunikacji, nazwijmy
to, współczesnej – aż dwa wiersze z mailem. Lub trzy, jeśli liczyć domysły, że
pisanie do kogoś to raczej nie klasyczny list wysyłany tradycyjną pocztą ani
wiersz, choć nie można tego ostatecznie wykluczyć. To przecież wiersze na
wskroś współczesne (złośliwi mogliby powiedzieć: nawet mimo wieku autora i
środowisk, które wskazuje jako swoje alma mater), muszą więc krążyć wokół
współczesności, poprzez współczesne środki się wyrażać i przekazywać.
Język i
filozofia
Wycinki z rozmów i wywiadów rzucają nam nieliche
światło na filozofię twórczą Jarniewicza. Możemy prześledzić bowiem nie tylko
jego zainteresowania i cele względem wierszy. Obszerne autokomentarze
uwidoczniają drogi, którymi chciał/próbować on podążać. Ponadto dostajemy
momentami wręcz gotową analizę tekstów. Czy najbardziej uprawomocnioną? Można
by się spierać. Z całą pewnością natomiast twórca wykazuje samoświadomość
swoich narzędzi twórczych i zdrowy dystans to czytanych tekstów, udowadniając
tym samym, rozumianą jak najbardziej w pozytywnym znaczeniu, rzemieślniczą
rzetelność.
Nie zapomnijmy, że przy tym wszystkim wiersz Jarniewicza
bywa przecież, i to nierzadko, metatekstowy, metajęzykowy. Autotematyzm poety,
jakkolwiek byłby jednak ryzykowny, czy wręcz wywrotny, staje się w pewien
sposób istotny dla wydźwięku całości. Podmiot tego zbioru jest niezbywalnie
poetą „lirycznym, kurwa, lirycznym”[s.19], co gdzieś tam ucieka w perspektywie
tych wszystkich romansów, (nie)normatywności.
Kilkakrotnie Jarniewicz wskazuje na fascynacje
przemijaniem, tymczasowością. Dość skrupulatnie wykorzystuje to również w
wierszach, zwłaszcza, patrząc wedle wskazówek duetu redaktorskiego, chronologicznie „średnich”, czyli tych po
tomie Dowód z tożsamości …, a przed Wodą na Marsie, którą to książkę
postrzegam jako przełomową lub otwierającą jakieś nowe rejestry, jeżeli w ogóle
możemy sobie na coś takiego w przypadku autora Oranżady pozwolić. Niektóre z wierszy są ewidentnie sytuacyjne –
opisują chwilę – czy to „polityczną”, miejską, czy zwyczajnie przeżywaną
jedynie po to, by po niej przyszła następna. Kilka z nich mówi całkowicie
samoświadomie i wprost o swojej chwilowości, balansując gdzieś na granicy
jednostkowości doświadczenia danego momentu oraz powtarzalności owego doświadczenia.
Nawiązania i zazębiania
Na co Koronkiewicz i Kaczmarski zwracają uwagę –
i być może co starali się uwypuklić – to konsekwentne autonawiązania, podane
mniej lub bardziej wprost zazębiające się wątki czy motywy, a także
powtarzające osoby – nie tylko w przywoływanych już tutaj wierszach Spinario, ale i w perspektywie całej
twórczości. Zabieg ten znów prowadzi nas bardziej do ciągłości pisarskiej niż tworzenia
trylogii. Dodatkowo pozwala spojrzeć na utwory w nowym, nieoczywistym świetle
przepuszczonym przez dyfuzor kolejnych wierszy, które to przecież „nigdy tak
samo, nigdy o tym samym” – albo wręcz przeciwnie.
Energia składni
Lwia część siły i swoistej
„chwytliwości” tych wierszy wynika z gramatyki i składni, która rządzi
kolejnymi
zdaniami,
niekoniecznie zaś z tematów, rekwizytów czy przyjętej względem nich
perspektywy. To jest swojego rodzaju język mówiony. Język pełen werwy, siły,
mocy. Język, który wciąga do tego stopnia, że nie czujemy się w żaden sposób
naciągnięci na słowa, nabrani jak woda. Czytamy/słuchamy tych wierszy jak
energicznych, żywych i żywotnych wypowiedzi.
Przy tym wszystkim jednak nie wolno nam
zapomnieć/przegapić, że jest to poezja bardzo oczytana. Świadoma własnych
dokonań i możliwości, ale również dorobku pozostawionego przez twórców polsko-
i anglojęzycznych. Podziały terytorialne nie mają tu sensu, gdyż nie sposób jasno
oddzielić wzorów i idoli autora, który sam wprost przyznaje się do różnych
fascynacji i ciągot literackich pod znakiem wszelkich kontr (króluje tu
oczywiście nieodżałowana kontrkultura powracająca w wypowiedziach poety pod
najprzeróżniejszymi pretekstami i postaciami (także historycznymi).
Znajdziemy też różnorakie wtrącenia spoza
rejestrów języka polskiego – i to nie tylko klasyczna makdonaldyzacja, której
jednak moglibyśmy się jakoś spodziewać po tłumaczu języka angielskiego z
wieloletnim doświadczeniem. Spotkamy też germanizmy, ruscycyzmy czy wręcz
fonetyczny zapis niemieckich i rosyjskich słów.
Chociaż sama idea powstania i redaktorska oprawa
książki pozostawiają, delikatnie mówiąc, wiele wątpliwości, to tom sam w sobie
posiada przecież, nieco paradoksalnie, ogromny potencjał. Paradoksalnie, bo
przecież to trzecie już wiersze wybrane łódzkiego twórcy, a więc kolejna próba
„przemielenia tego samego”, kolejna selekcja poprzez spojrzenie trzecich już
redaktorów. Nie w tym sęk nawet, by porównywać to spojrzenie z perspektywą
poprzedników. Pytanie „czy tym razem wybrane rzucają nowe sensy i światło”
okazuje się puste i bezzasadne, przecież za każdym razem osią stawał się inny
przedział czasowy, a co za tym idzie, oddany do rąk czytelnika zbiór wypadał
zupełnie inaczej. Wszelkie ujednolicenia świadczyłyby tu zatem o nieuważnej
lekturze. Warto byłoby jednak zadać sobie nieco inne pytanie. Czy w przypadku
tego autora pora już na Zebrane? Czy poetyka twórcy Skądinąd jest już w jakiś tam sposób zamknięta i scalona? Czy
będzie i czy powinna kiedykolwiek? czy Jarniewicz, ze wszystkimi swoimi
stałymi, rozpoznawalnymi elementami oraz ze wszystkimi rozszerzeniami i
wybiegami, jest już poetą „skończonym” w sensie formowania? Czy może te
najnowsze książki, ewidentnie skręcające w niewydeptane jeszcze rejony, są
zapowiedzią, może nie tyle rewolucji, co ostatecznego szlifu, do którego to
wszystko wcześniej zmierzało, czego było przyczynkiem? Biorąc pod uwagę aspekty
czysto pragmatyczne, nawet wydawca – Biuro Literackie – raczy od czasu do czasu
czytelników tomami zebranymi poetów nawet z wielokrotnie mniejszym stażem i
dorobkiem.
Na te pytania Sankcje
nie udzielą nam w zasadzie żadnych odpowiedzi. A może właśnie na tym polega ich
siła? Może najwyższą i jedyną słuszną, bo świadczącą o celowości i sensowności
wymierzającego, sankcją jest stawianie nowych pytań i wyzwań? W tym
krytycznoliterackich, nie tylko takich na poziomie emocjonalnym czy
estetycznym. W każdym razie zbiorek ten, jednocześnie niepozorny i wymowny,
okazał się ładnym prezentem na okrągły jubileusz.. I mimo ewidentnych potknięć,
spłyceń i niewykorzystanych szans, na pewno jakoś tam ucieszył stałych
czytelników autora Listy obecności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz