czwartek, 12 lipca 2018

Zutylizowane pęta

Wkurzają mnie wiersze "polityczne", "lewicowe". Powiecie, że to dobrze, o to chodzi, że wiersze powinny wkurzać. Nie. Polityczne, nachalnie lewicowe wiersze wkurzają mnie w taki sposób, że naprawdę przestaje mi się chcieć rozmawiać o jakichkolwiek książkach, a to już bardzo źle.
Tak, wkurzają mnie już na tyle, że się zraziłam, z góry odrzucam i już po prostu nie mogę tego czytać.

Wkurzał mnie Tomasz Bąk. Jako autor. W porządku, Kanada pojawiła się w idealnym momencie: pisanie tego rodzaju nie było jeszcze wtedy tak modne, ale już rezonowało. "I wiedział, że jest dobre".

Z [beep] Generation już gorzej, bo o ile wyostrzyły się sprawność i dowcip, tak mam takie dziwne, choć nieodparte wrażenie, że tom po prostu spełniał oczekiwania, utrzymywał (czy też raczej: budował) pewnego rodzaju legendę. Tzn. krytyka literacka czy inne mniej lub bardziej znaczące/mizerne formy recepcji literackiej w Polsce stawiały wobec autora pewne wymagania i tom po prostu im sprostał, więc wszyscy byli zadowoleni i nie pytali o szczegóły. 

Dlatego zmartwiła mnie recenzja, w której Paulina Chorzewska widzi w  najnowszym tomie [Utylizacja. Pęta miast, WBCIAK] dopełnienie trylogii.  Jednak czytam. Wzięłam, otworzyłam. Na zasadzie "poznaj wroga"? Nie, również nie po to, żeby się utwierdzać, bo jednak straciłam już za wiele czasu na książkach, które mnie utwierdzają. Teraz ważne są takie, które coś burzą bądź budują. Wzięłam trochę z powodu tej sprawności, która przecież nie jest gwarantowana w większości nowości wydawniczych w ryneczku/rynsztoku poetyckim. I trochę, bądźmy uczciwi, mimo wszystko z ciekawości. 
Czytam i myślę, że sporo tu zmian - żeby nie powiedzieć: przeobrażeń. Tak, oczywiście, że dostrzegam autonawiązania, autocytaty i rozwinięcia kilku motywów z poprzednich tomów czy też (świadome lub nie) stawanie w odniesieniu do nich. Ale to jest analiza dość prosta. Zbyt prosta, by iść jej tropem.

Bąk przekroczył nie tylko oczekiwania i wyobrażenia. Nie tylko warsztat i ideologię. Przekroczył sam siebie, stając się - dla mnie! - tym, czym świadomy autor powinien być (o ile wolno w ogóle stawiać twórcom jakiekolwiek "powinno"): otóż, nie jest już taki, jak powinien być. Jest mocny, własny, pewny [i od pewności siebie, i od pewniaków]. 

To jest wreszcie książka ze wszech miar zaangażowana w rzeczy ważne: te teksty są zaangażowane po prostu, niczego nie udają, do nikogo się nie pindrzą jak większość młodej poezji politycznej, antypolitycznej i pseudopolitycznej. To już nie jest "skowyt pokolenia prekariuszy" [jak pisała o poprzedniej książce autora Joanna Orska]. To są wiersze oddane sprawie - idei, a nie ideologii. Wiersze, w których obu stronom dostaje się po równo i obu stronom oddaje się po równo. 
To są przede wszystkim wiersze czułe ["lirycznym, kurwa, lirycznym", że się posłużę cytatem z wiersza Jerzego Jarniewicza]. Czułe nie tylko w takim najprostszym rozumieniu: czułe, czyli miłosne, a już najlepiej miłosne i melancholijne. To są, tak sobie czytam, wiersze czułe względem siebie, względem świata, miasta i języka. 

Przy tym wszystkim jest to poezja szalenie oczytana [odniesienia do Ginsberga, a z polskiego poletka Sz. Kopyta czy - no, jak inaczej! - T. Pułki, ale również po prostu do różnych, niekoniecznie lewicowych, filozofii i dogmatów]. Przede wszystkim ta książka jest po prostu dobrze zrobiona. Bezpardonowo współczesna (żeby nie powiedzieć: postmodernistyczna i jednocześnie przeciwko postmodernie). Poezja przeciwko językowi i językowi ku chwale. Deklaratywna, bez słabszych miejsc.
Poprzez narzucanie sobie dłuższych form (poematów i quasi-poematów) utylizuje autor pęta języka i własnego warsztatu (wypada świetnie zarówno w krótkich formach, jak i kilkustronnicowych wypowiedziach). Poprzez konfesję przemieszaną z konwencją utylizuje ideologię.
Utylizacja. Pęta miast to w moim odczuciu szalenie miejska książka. Miejska, na szczęście, w dobrym sensie. I szalenie ważna. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Starsze teksty