wtorek, 26 czerwca 2018

Frąckowiak na froncie, czyli kto tu z kogo zakpił?

Zawsze przy podobnych książkach pojawia się to patetyczne pytanie: gdzie jest granica między życiem (prywatnością, chwilowością, reakcjami) a literaturą.
Jeśli coś jest tekstem kultury i jest po prostu faktycznie tekstem, to czy już jest literaturą?
Jak to z takimi pytaniami bywa, oczywistym jest wręcz, że nie warto na nie w ogóle odpowiadać, choćby z tak błahego powodu, jak to, że czasem to nie autor decyduje o klasyfikacji tworu (niestety dla czytelników: równie często dzieje się tak w przypadku tego, co napisał jako literackie, nie tylko w sytuacji mniej lub bardziej intymnych listów czy innego typu zapisków).
Pytanie to, co również dość oczywiste, ma dwie strony. Czy wolno naruszać korespondencję, która - jak możemy (słusznie lub nie) mniemać - miała być jedynie prywatna, przeznaczona dla oczu jedynego odbiorcy? Z drugiej strony jednak: czy lektura cudzych listów faktycznie przyniesie nam - jako czytelnikom - cokolwiek ważnego? Czy czytanie pociągnie za sobą jakikolwiek pragmatyczny (z punktu widzenia estetyki, wiedzy, przyjemności) sens? Wartość większą niż zaspokojenie ciekawości lub głodu liter? Wtedy wszak można czytać cokolwiek innego, choćby wymiany komentarzy na forach, które to przynajmniej są z gruntu publiczne, więc pozbawione aspektu "naruszania tajemnicy korespondencji", a również bywają bardzo żywiołowe: emocjonalnie, tematycznie, językowo.
Oczywiście: co nas obchodzą jakieś tam awatary, kiedy tu mamy Nazwiska. Noblistka i nobliwy poeta - jeden z najbardziej cenionych, ojciec poezji współczesnej, posiadacz jednej z największych armii epigonów, klasyk, a przy tym postać wielobarwna i kontrowersyjna - Zbigniew Herbert.
Otrzymujemy zatem Jacyś złośliwi bogowie zakpili z nas okrutnie. Korespondencja 1955-1996 - książkę zredagowaną i wydaną przez Ryszarda Krynickiego [wydawnictwo a5], okraszoną przez niego szczodrze zdjęciami rękopisów oraz samych poetów, a także - nierzadko więcej niż same listy mówiącymi - przypisami.
Również otrzymałam i przeczytałam. Zajęło mi to bodaj godzinę.
Listów i pocztówek uzbierało się sporo, jednak w większości są one raczej lakoniczne - występują raczej jako symbol wzajemnej pamięci i sympatii niż żywych dyskusji czy szerokich kontekstów (jak choćby wymiana zapisków między Szymborską a Filipowiczem). Niezbywalnie wątek Frąckowiaka/Fronckowiaka momentami bawi, nie na tyle jednak, żeby udźwignąć ciężar książki. Nikt chyba nie poddaje w wątpliwość zdolności językowych któregokolwiek z autorów. Ta korespondencja to przede wszystkim świadectwo nie tylko przyjaźni, ale czasów, w których publikacja w czasopiśmie czy wydanie tomu wierszy, było dla poetów sprawą, która faktycznie mogła wpływać na życie.
Szymborska i Herbert nie wymieniają się uwagami warsztatowymi ani nie plotkują o książkach czy ekscesach innych poetów (choć kilkanaście razy pojawiają się nazwiska, pseudonimy czy inicjały ludzi pióra). To perspektywa środowiskowa bez zanurzania się w to środowisko w sposób niski i opowiadania się po żadnej ze stron. Choć zarówno zaangażowanie polityczne, jak i żywiołowość twórców posiadały wiele rozbieżnych punktów, nie przeszkadzało im to wspierać się wzajemnie.

Oczywiście ewidentny afekt między adresatami może wzruszać, a już szczególnie, jeśli nie nabierzemy się na czytanie dosłowne i spojrzymy na wymianę czułości jak na pewną, również dość humorystyczną, konwencję... jednak brakuje w tym wszystkim po prostu intensywności - nawet nie tyle w postaci częstotliwości, co zwyczajnie w rodzaju jakiegoś istotnego żaru.
Otrzymujemy zaledwie ciepło zapalniczki - mały płomyk, który owszem, czuć, ale można go też ugasić jednym westchnieniem. Szkoda.
Tym bardziej szkoda, że skoro tak niewiele zostaje z przestrzeni 41, sytuuje mi się ta książka w poletku właśnie pod tytułem: nazwiska. Znani, podziwiani, coś tam udało się wysupłać, więc weź oto czytelniku, bo przecież nazwiska, więc kupisz na pewno.
Doceniam pracę Krynickiego i wydawnictwa - wkład musiał być z całą pewnością ogromny od samego początku (dotarcie do listów, ich segregacja pod kątem chronologicznym, omówienie, które wymagała niemałej wiedzy i wyczucia, ostatecznie sam skład i gotowy produkt - książka jest przede wszystkim edytorsko świetnie zrobiona). Nie wiem niestety, czy efekt jest jakkolwiek współmierny. Dostajemy bardzo dobrze zrobiony (edytorsko to cacko!), ładny produkt, który sam się wypromuje na tym tylko, czym jest i w zasadzie nie potrzebuje żadnej innej otoczki. Smutno jednak, że niewiele poza tym. Dla mnie za mało.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Starsze teksty