sobota, 31 marca 2018

wiersze najbardziej dla siebie, czyli taka to kreacja co się kryguje

Tytuł odczytywany całkiem, prawdopodobnie, słusznie zupełnie wprost - "Wiersze dla kolegów", bo prawie wszystkie kolegom dedykowane, prawie wszystkie środowiskowe, intertekstualne, metatekstowe. Albo odczytywany jak hipertekst, bo przecież oczywista lista antenatów. Bo przecież taki Foks (nie przegap, że wydawca!) i "Wiersze o fryzjerach". Przecież, narzucający właściwie swą oczywistość Brulion.

Tytuł jak wędka, która zawsze łapie i jednocześnie jak pozorny strzał w stopę. Pozorny, bo przecież świadomy i z premedytacją, więc zmiatający wszystkich malkontentów i maruderów. Chwyt znany od lat: nie możesz obśmiać we mnie tego, z czego sam ironizuję. I od lat skuteczny.

Podobnie zresztą traktuje poeta "klasyczne ornamenty" swojej poezji - o ile wolno mówić w ten sposób o autorze zaledwie trzech nieprzesadnie opasłych książek (i arkusza! a zatem, jak woli twórca: trzech i pół) Autoironicznie obśmiewa użycie boga/Boga i orgazmów/seksu, wytrącając tym samym broń krytyce.
Można to oczywiście chwalić. W kategoriach gry z odbiorcą, zwłaszcza w dobie poetyckich pamiętniczków i quasi-pamiętniczków wygląda to przecież ciekawie i zawsze wypada świeżo, nawet jeśli takie nie jest. Nie ujmuje to jednak nic z asekuracji. Samoświadomość  i korzystanie z jej darów bywa wszak częściej, zarówno w literaturze, jak i w życiu, drogą do asekuracji niż całkowitej wolności.

Autor od debiutu eksploruje ścieżkę, że się tak wyrażę na potrzeby chwili,  wieloznacznej potoczności i piętrowych aluzji. Prowadzi czytelnika prawie że na smyczy języka, udając niewinne i zupełnie naturalne opowieści. Od początku próbuje zamazać granicę między brakiem, a nadmiarem punktów odniesienia, co przecież w efekcie sprowadza się do tego samego. Od początku otwiera możliwie wiele interpretacyjnych ścieżek, sugerując delikatnie (tak się przynajmniej niżej podpisanej wydaje), że za wiodącą należy obrać tę oznakowaną macho, jednocześnie stawiając tyle bramek i lusterek, żeby nie było nawet cienia szansy, by stwierdzić, że to ta właściwa (podobną technikę stosuje, zwłaszcza w "Latakii" i "Nadjeżdża" Szymon Słomczyński, a momentami w niektórych wierszach Bohdan Zadura). Wreszcie: od początku nawiązaniami "wysokimi" [Biblia, czy inne teksty kultury] pozornie zasłania to, co jawi się (i jaskrawi dla wprawnego oka) jako ważniejsze, a cytaty i kryptocytaty miesza z wyznaniami i wątkami autobiograficznymi.
Ale marzy mi się jednak odrzucenie tego całego środowiskowego bagienka. Czy naprawdę ta śmieszna postmoderna ma się sprowadzać do tego, że muszę znać wszystkich z nazwiska i z wierszy? Ten wąż już dawno zjadł swój ogon i ile ta szopka może jeszcze trwać?

Nie o to chodzi, co wiesz, ale kogo znasz" to fraza reklamująca portal Linkedin. Czy koniecznie trzeba to sobie przenosić do książek, okopując podmiot w środowisku tak bardzo, że nie widać już prawie (!!!)  nic poza tym? Czy na pewno takie rozrachunki z odbiorcą są konieczne? Nakierowanie na wyłapywanie echa poprzedników to chyba nie do końca najlepsze podejście jako pierwszy kontakt. Nie lepiej poszukiwać kontekstów, kiedy zbadamy dany utwór autonomicznie? Oczywiście, że nie pozbędziemy się bagażu (lekturowych doświadczeń), ale czyż amnezja lub zwyczajne otępienie nie bywają odświeżające i nie otwierają nowych, nierzadko lepszych/ciekawszych dróg?

John Berrymann powiedział kiedyś, że przestał recenzować młodoliterackie tomiki, bo wszystkich zna nie tylko z wierszy i nazwiska, ale po prostu z większością albo się przyjaźni, albo zwyczajnie pił, a recenzowanie kolegów jest jednak nieuczciwe. A cytować i wysuwać aluzje? Okopywać się w znajomych - to lepiej?
To nie konteksty robią wierszom dobrą robotę. To te wiersze same sobie robią dobrze poprzez konteksty.  Przecież te wszystkie sztuczki i gry są same sobie i dla własnej satysfakcji,nikogo i niczego nie potrzebując. No, jeszcze oczywiście kilku(nastu) kolegom, bo przecież zawsze miło jest dostać dedyk, prawda? Innym wysyłają pstryczka, grają na nosie. Nawet jeśli lub właśnie zwłaszcza dlatego, że te pstryczki udają, pod nimi chowają jakieś tam ważne treści i wiadomości.

Gawin od lat buduje kreacje swojego podmiotu i języka na przewrotności. Tym razem zabrakło mu jednak wywrotowości. Siły sprawczej w frazach, o których nie wiesz już, czy są ([między]literacką? czystą - szczerą?) kpiną, czy jednak wyznaniem (przyznaniem się - do czego? kogo?).
Niby to nie wiemy, czy wersy:

Tyle że na haczyk już się dałaś złapać,
teraz tylko cię rozpieszczam
różnymi przynętami.
[Odwilż styczniowa]

są autorecenzją, czy jednak erotykiem. Niby. Bo to wszystko jednak bezpieczne. Wykonceptowane. Trochę jak trasa auta głowy państwa, która to głowa ma zobaczyć "prawdziwy lud". Lud, którego uczy się wcześniej formuły powitań.
Najbardziej to irytuje bodaj w grach z brzmieniem. Wszystkie aliteracje, echolalie itd, są tak starannie dobrane i rozrysowane, żeby zawsze brzmiały naturalnie i swobodnie. Właśnie dlatego nie brzmią. Ta konwencja podawania na tacy zaczyna jednak męczyć, bo ileż razy można podważać system w ramach działań wewnątrzystemowych?

Mimo całej feerii narracyjnych zwrotów, brakuje mi w tej książce ruchu, mocy, siły.
To jest wszystko ładnie ułożone, dobrze zbudowane, a jednocześnie (pozornie!) złośliwe, (auto)ironiczne w taki inteligencki sposób, że aż momentami ma się wrażenie, że ktoś tu odmówił czytelnikowi polotu, przelatując [się z nim/go] (sic!) w najłatwiejszy z możliwych sposobów.

Oczywiście, że powyższe odczytanie jest najprostszym i najbanalniejszym z możliwych. Oczywiście, że możne je podsumować jak bezowocne poszukiwania [przed tym też się autor asekuruje! s.54] Skoro tak się rzuca w oczy i przykrywa, to pewnie nie jest tym właściwym (o ile, oczywiście, możemy mówić o właściwym w nieakademickim odczycie literatury). Okej, humor, riposty na rzeczywistość i jej pomstowanie. Ale odrzućmy te wszystkie ozdobniki, jak odrzucamy kolegów. Zostawmy zatem WIERSZE.
Można zdania podmiotu brać zupełnie serio, a przesterowane zgłoski nie jak gry literackie, ale jako swoistą erratę do świata. Oczywiście. Tym smutniej jednak, bo wtedy okazuje się, że ten podmiot niewiele nam mówi ponadto, co sami wiemy: kreuje się na, paradoksalnie, nieco melancholijnego hedonistę, co to z niejednego pieca chleb jadł. Tym smutniej, bo po odrzuceniu "śniegu" (kontekstów i konceptów),  chodnik dalej jest zapyziały - zostaje nam boleśnie niewiele. Ten na poły ironiczny, na poły szczery (ale nie ateistyczny,  jeśli już w tę stronę, to raczej agnostyczny) brak Boga, te opowieści o ludziach, którzy robią wszystko tak samo i po kolei [s.13]. Albo opowiadać o problemach w drugiej osobie, bo nie patrzysz wyżej [s.23], metafizyka kontaktów fizycznych, świadomość własnej niemoty i niemocy słów. Odczyt taki zatem praktycznie nic by nie zmienił. Jeśli założymy, że pod maską cytatów i kryptocytatów, osoba mówiąca (nie autor!) mówi wprost i do kości szczerze, nie wiem, czy chce tego słuchać. Z całym szacunkiem do podmiotu, oczywiście.

Co zostaje zatem po odrapaniu z prowokacji? Chęć... prowokacji. Prowokowanie i prowadzenie do dyskusji, niezgody. Najciekawszym, co sobie wyczytuje z tych tekstów, jest świadomość, jak bardzo nudne i ograniczające jest wszelkie poplecznictwo i przytakiwanie i że to niezgoda i dyskusja prowadzą do prawdziwych konkretów ["Mięśnie Hegla", s. 29, czy "Jedzmy, nikt nie szczeka", s. 68]. Problem jedynie w tym, że potencjał pozostaje potencjałem i nie przeradza się w żadną energię kinetyczną. Wierzyć więc na słowo rzucone jak kość psu? Tfu! Nie, dziękuję. Brakuje mi w tym wszystkim jednak konkretu, odwagi. Wyjścia poza narcyzm podmiotu: słuchajcie mnie, bo mam do powiedzenia, że chcę być wysłuchany. Nie, Dziękuję, już i tak 99% lirycznych osobistości (i osobliwości) serwuje podobnie. Naczytałam się.
Zamiast czytać, że jest, wolałabym dostrzec, jak(i) jest. Bardzo chciałabym się wciągnąć w maszynę jego świata. Tymczasem mam dziwne wrażenie, że wciągam się w świat, który mówi językami blogów i Pudelków (że się podeprę wierszem T. Dalasińskiego) i nawet nie dlatego, że to jest jego język, nie dlatego, że przed czymś się buntuje, z czymś wadzi, ale po prostu dlatego, że koniecznie chce coś powiedzieć w taki sposób, żeby być (wy)słuchanym, ale niekoniecznie jeszcze wie, o czym będzie to przemówienie. Wszystko się tu teoretycznie zgadza, powinno dziać się i działać ale jakoś nie gada, no cholera, nie gada. Może zagadane przez formę-formalinę z formułami języka, który nie umarł, bo się nie narodził?

Już ewidentnie najsłabiej wypada pseudo-w typie-Zadury miniatura "Marcin Świetlicki spotyka konfesjonał". Wciskanie aborcji i niepłodności zawsze spoko? Niestety nie. Postawy typu: o, modny temat - wypowiem się, to będzie jeszcze bardziej chwytliwe, tylko koniecznie muszę w takim tonie, żeby było niby obrazoburczo, ale żeby wszyscy się zgadzali.
U Zadury to wciąż częściej się udaje, niż nie udaje, ale tutaj mamy błyskotki zamiast błyskotliwości. Szkoda.

Podczas jakiegoś literackiego spendu młody, powiedzmy, aspirujący i wyczulony językowo poeta czytał wiersz. Wszyscy wokół - cała widownia - biliśmy brawo. Po czym wyszliśmy, nie pamiętając kompletnie, o czym ten utwór w ogóle był i po co.
Z nową książką autora "Wycieczek osobistych" dzieje się podobnie. Nie ma większej różnicy, za którym odczytem się podąży.  I to jest właśnie największa szkoda. Coś tu chyba jednak nie powinno tak być.

Albo inaczej. Jeśli wiersz jest kobietą, to "Wiersze o kolegach" poubierały się w tony swetrów. Za wiele warstw zniekształca, a nie podkreśla. Tworzy pancerz i w efekcie mało komu chce się zastanawiać, co pod spodem. Nawet jeśli te warstwy są starannie poukładane.
Może w tym wypadku zbyt starannie? Może efektowność, żeby nie powiedzieć: efekciarstwo, znów pokonało efektywność. Szkoda.

Albo jeszcze inaczej: bywa, że skupiamy się za bardzo na tym, co powstaje ze skojarzenia z tekstami, które czytamy. I z drugiej strony: skupiamy się za bardzo na tym, co powstaje ze skojarzenia z tekstem, który piszemy.

Piotr Gajda nazywa tę książkę bulwersującą (o tutaj można sobie kliknąć).  Mnie szczególnie bulwersuje, że autor "Zachodu słońca w Kurwidołach" poszedł jednak na łatwiznę. Przejęzyczenia i przesterowania są tutaj jedynie, inteligentnymi przyznajmy, powtarzanym i wyreżyserowanym puszczaniem oka, które sili się na naturalność i swobodę. Dla mnie to za mało.

"Wiersze dla kolegów" to dowód talentu, intelektu, słuchu językowego, samoświadomości autora (pod względem literackim i każdym innym). A przy tym wszystkim świadectwo zmarnowania tego wszystkiego. Samozachwyt i efekciarstwo. Autor udowodnił, że umie już praktycznie wszystko w obrębie wiersza współczesnego i że niewątpliwie sprawiają mu te wiersze frajdę. Szkoda tylko, że ta przyjemność jakoś mi się tym razem nie udziela.

Czyżby  literackie złote dziecko powiedzenia: "zdolny, ale mu się nie chce"? Wie już jak pisać, żeby zawsze było dobrze, chwytliwie, sprawnie. Tyle tylko, że tym razem nie zostaje z tego nic ważnego dla czytelnika, który zmęczony jest już tymi komunałami, że wszystko jest kontekstowe.W tej książce dzieje się tak dużo, że już nic mnie nie porywa, nic nie wciąga i nic nie zastanawia, choć nie czuję przecież ani przeładowania narracją, ani przemęczenia formą, bo jak można zmęczyć się czymś na wskroś optymalnym i bezpiecznym podanym razy czterdzieści cztery, co udaje hologram diabelskiego młynu, ale zawsze tylko hologram i zawsze tylko udaje?

Mocniej, Rafał. Głębiej. Śmielej. Nie śmiej się. Uśmierz sobie. Bo usnę zanim uśniesz.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Starsze teksty