To kpina, że każda poezja jest
zaangażowana. Nawet jeśli piewcy wierszy politycznych [lub jak wolą niektórzy:
historycznych, społecznych] sprzedają ten frazes jako prawdę objawioną. Taka
modna teraz (i zawsze, od wieków i na wieku wieków - niestety) poezja
polityczna jest tylko pozornie zaangażowana. Lub też: próbuje być zaangażowana,
to zaangażowanie pozoruje, pozuje na nie.
To niestety, jak wiemy,
nie takie proste. Powody są, jak zwykle, banalne i rozrzucone po obu stronach
barykady. Ile już było branżowych żartów, o tym piszących czytają sami piszący
i to tylko wtedy, kiedy liczą na wspólną picie lub łóżko (co najmniej recenzję
w kwartalniku albo wspólne czytanie na jakiejś imprezie)? Pewnie tak samo dużo,
jak szeroki jest zalew tekstami, które po prostu nie mają żadnego rozrusznika,
więc nie mogą w nikogo wjechać.
Prawdziwie, realnie, wymiernie
zaangażowana literatura, bo przecież nie tylko poezja, to taka, która
angażuje kogoś poza samym autorem, jego rodzicami i ewentualni redaktorem tomu.
Prawdziwie zaangażowana literatura to nie taka, która wtrynia nos w kwestie aktualnie
ważkie na zasadzie: "modne/chwytliwe, to się wypowiem". To nie taka,
która swoją rolę sprowadza do obrazoburczości albo agitki za
partią/formacją/frakcją (nie)rządzącą.
Łatwo powiedzieć: wszystko
jest polityczne, a wszystko, co polityczne, jest zaangażowane. Łatwo
powiedzieć, że Zenek czy inna Zosia jasno staje po jakiejś stronie, a
przynajmniej coś tam gdzieś tam sugeruje, więc jej twórczość z całą pewnością
jest zaangażowana. Wpiszmy zatem Zenka i Zosię w nurt, będziemy wtedy mieli o
czym pisać. I gdzieś w takiej optyce stoi nowa książka poetycka Ilony
Witkowskiej.
Więc łatka-pułapka. Bezpieczna
chatka, bo ha!art, bo prowokacja w tytule zbioru. A przede wszystkim: bo
wegetarianka, bo aktywistka, bo ze środowiska lewicowego, więc łatwe:
Ilona Witkowska pisze wiersze zaangażowane i na tym najlepiej skończmy wszelkie
recenzje. No, jeszcze może dodajmy, że krótkie i że wygrała Silesiusa za
debiut, więc to jest ta wreszcie oficjalnie klepnięta poezja. Do tego miała
tego głośnego męża i jeszcze głośniejsze, publiczne afery z jego udziałem. To
na pewno pomoże w analizie i interpretacji nowego tomu. Tak, z pewnością
[święty sarkazm!].
Ale nie. Zaangażowana nie
[tylko] politycznie czy ideowo. Przede wszystkim zaangażowana egzystencjalnie,
co wypunktował już Dawid
Kujawa. Metafizyka i egzystencjalizm, nawet jeśli ubrany w szatki
postmodernistycznych narzędzi.
Krótkie formy idealnie
wpasowują się w problematykę. Witkowska opisuje rzeczy małe, codzienne,
pozornie zwykłe. Sama mówi,
że wzrusza ją "pani Bożenka", która nie umie napisać pisma do urzędu.
S. Hawking mawiał, że życie
byłoby tragiczne, gdyby nie fakt, że jest zabawne. Ilona wydaje się mówić:
życie byłoby beznadziejnie i nijakie, gdyby nie było poruszające i
dotkliwe. Świat, w którym „Lucyfer zwycięża” nie ma jednego, nawet kolektywnego
podmiotu. To zapis z kamery, której ktoś zapomniał wyłączyć po ważnym nagraniu
– wywiadzie dla telewizji, czy filmiku promującym nową partię rządzącą lub
inauguracja kolejnej galerii handlowej.
Zapis rzeczy, których nikt nie
chciałby nawet nagrywać, bo są słabe, błahe i nawet podrasowane niczego nie
osiągną na międzynarodowym rynku. Zapis tragedii, której nie tylko nie da się
uniknąć, co nawet trudno zauważyć. Życie tych bohaterów nie jest przecież
tragiczne, leżą, pozornie bezpiecznie u sutka wielkiej niedźwiedzicy [ustawa o
bestiach, 33]. Nie wiedzą, że są nagrywani, więc mówią o sprawach, o których
przecież nie ma po co mówić głośno. Przecież „to jest w każdym domu”, „przecież
nie ma się o co oburzać”. Na przykład tak:
nie
mogłem spać w nocy, więc wstałem,
zjadłem
ziemniaki z cebulą,
a
później pieściłem twoje piersi i łono.
rozłożyłaś
nóżki jak piesek;
bardzo cię kocham.
nie
czuję się wygrana,
czuję
się oszukana.
nie
czuję się wygrana,
czuję
się oszukana.
[psychodeliczna
papużka]
Ich wspólnotą jest brak
wspólnoty, a wyróżnikiem brak przebojowości, chociaż nie mówimy to teoretycznie
o żadnych wykluczeniach. Nawet ich „cmentarze są zawsze czyste i zadbane”
[głupi i jebnięty – takich nienawidzę, s. 14].
Autorka nie podejmuje, przynajmniej nie wprost,
co ostatnio takie modne, tematów jak aborcja, uchodźcy. I bardzo dobrze!
Witkowska nie musi schodzić do takich sztuczek, by działać i angażować. Choć
już na przykład wpada w sidła pewnego manieryzmu, wymieniając kataklizmy polskie:
biedronki, chwilówki [jemy granaty, s. 14]. O wiele ciekawiej i celniej
wybrzmiewają w tym tomie rejestry bardziej liryczne. Jak na przykład tutaj:
kiedy spędzasz
większość czasu trzy lata świetlne od siebie
albo gubisz w
sobie, to co masz?
chuja masz.
a chciałabyś, oczywiście,
wszystko.
więc usuwasz
się, bo po twojej twarzy
widać.
[odkryto czarną dziurę, która zjadła już
17 miliardów słońc, 13]
Autorka zatem nie stoi po stronie żadnej
słuszności, z nikogo nie robi tyle popularnej ostatnio, co i nudnej, beki. Nikogo
nie nawraca. Nie niesie transparentu jedynie słusznej prawdy. Przedstawia obraz
smutny i duszny, ale bez epatowania śmiercią, buntem, biedą, aborcją, czy
nośnymi cytatami. W świecie tego tomu Lucyfer zwycięża faktycznie – poprzez
codzienne, drobne, pozornie niewinne sytuacje. Dlatego zwycięża naprawdę, bo
trudno jest przecież walczyć z czymś, czego nie widać, a niszczy, zabiera
spokój, pozostawiając jedynie poczucie oszukania i bezradność.
Jednym razem komendant obozu lubi kwiatki i
zwierzęta. Ale przecież jesteś w tym obozie, hej, tu się umiera. I ma się
ogromne szczęście, jeśli umiera od kulki w głowę. Zwykle jednak jest to śmierć
powolna, niezauważalna. Z wycieczenia, z bezsilności. Poprzedzona całkowitą
utratą konstytutywnych dla siebie spraw i praw. Ale przecież komendant lubi
kwiatki i zwierzęta. Nie jest taki zły, w zasadzie to jest nawet miły i
uśmiechnięty.
Kiedy indziej ta bezradność, niemożność wpływania
na rzeczy ważne, prowadzi do jakże zgubnego wniosku, że skoro jest źle, to może
powinniśmy się już całkiem zamknąć w sobie, zatopić w „czarnej kropli
nieskończoności”. A potem otrzeźwienie, że przecież to nic nie da. Że to
larum byłoby puste i zbędne. Jak tutaj:
[…]
my tu się
śmiejemy, oni tam umierają.
więc co? mamy
się nie śmiać?
kiedy się nie
śmiejemy, to też umierają.
[kółko
graniaste]
Aż chciałoby się
powiedzieć: wreszcie jakieś rozsądne, świeże spojrzenie!
Czasem jednak, w moim odczuciu, idzie
poetka odrobinę za daleko. Seans wyciętych kadrów staje się odrobinę przydługi
i nieco traci na mocy, kiedy widzimy scenki żywcem wyciągnięte z prasy brukowej
[np. mama Oli, s.30]. Tom, przy całej swojej uważności i lakoniczności,
wybrzmiewa wystarczająco mocno bez takich zagrywek. Nie potrzeba mówić wprost: patrz,
to jest pani Bożenka z Pcimia Dolnego, żeby pani Bożenka poruszała i
zastanawiała.
W zdecydowanej większości jednak Witkowska nie
narzuca optyki. Pokazuje obrazy, nie narzucając interpretacji. Sugeruje pole znaczeniowe,
które jednak pozostaje, co cenne, jedną z możliwości. Nie pcha się przed szereg,
nie popadając jednocześnie w płytki relatywizm. Tom „Lucyfer zwycięża” trafia
tam, gdzie ma trafiać, a nie tam, gdzie założył sobie, że trafi. Pokazuje i
patrzy.
Zastanawia mnie też zasadność powtórzenia wiersza
„psia poduszka” [s.9] – bodaj najbardziej znanego wiersza pochodzącego z
debiutu poetyckiego poetki. Co prawda, wpasowuję się idealnie w klimat nowych
wierszy, ale czy to nowe faktycznie rzuca inne światło? Kwestia sporna.
W każdym razie warto było czekać na nowy tom.
Tom, który i tym razem nie zostawia żadnych odpowiedzi [i bardzo
dobrze!], ale zostawia z pytaniem: co jest w człowieku dobre?
[nieplanowany postój w ustronnym miejscu, s. 38]. Boję się zastanawiać. Z
pewnością jednak to są właśnie dobre wiersze. I całe szczęście, że
niezaangażowane (w tani sposób), a angażujące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz