Unikam blerpów na książkach poetyckich. Większość z nich i tak nie zostawia żadnych tropów, część wręcz zaciemnia zapalane przez poetów żarówki. Niektóre są nawet odstraszające, co przecież całkowicie przekreśla ich zasadność.Zdarza się jednak, że notki na okładkach czytam po lekturze zawartości.
I tak było między innymi przy "Pozdrowieniach ze świata" -- trzeciej książce Dominiki Dymińskiej. Autorka została tam na przykład przyrównana do Agnieszki Osieckiej z kartą Visa. Że liryczny dziennik? Że ckliwość ubrana w jakiś tam rytm i aktualne tematy medialne? No, w tym względzie się zgadzam. I jednocześnie muszę dodać, że powyższe porównanie mogłoby uchodzić za całą krytykę negatywną książki. Być może dlatego też nie doczekała się ona szerszych omówień (na jednym z blogów zamiast recenzji impresja o postaci autorki(/podmiotki?), na innym wywiad i kilka, raczej niepochlebnych wzmianek przy podsumowaniach literackiego roku 2017.
Ale stop. Przecież: A. hej, to jest blerp, to ma być pochwała; przecież uwielbiałam kiedyś Osiecką.
Sęk w tym, że prawdziwa Osiecka owszem, podobnie jak autorka "Mięsa" uprawiała konfesję podmiotu, będąc piewcą prostoty i nazywania rzeczy wprost. Również pisała o tym, jak wydaje jej się, że jest. Umiała jednak odcedzić konwencję lirycznego pamiętnika, która przy całej swojej codzienności tematycznej, całej swojej zwykłości, dotykała jednak spraw uniwersalnych i jeśli nie wiecznie aktualnych, do samouaktualniających się, a jeśli już uderzała w efemeryczne tony (a robiła to, przyznajmy, nie tak znowu rzadko), od zwykłego dziennika, którego jedyną wartością są tylko niepoukładane i niestety niewiele wnoszące do życia postronnych czytelników emocje.
Język Osieckiej, mimo (pozoru?) lekkości, był wartością samą w sobie, prowadząc odbiorcę w różne meandry estetyki, zawsze jednak pozostawiając pewności braku zbędności. Każde słowo, nawet największy potocyzm, zdrobnienie czy rozwlekłość narracyjna są tam uzasadnione.
U Dymińskiej nie jest z tym jednak tak różowo.
Podmiotka tych wierszy oscyluje niebezpiecznie blisko bohaterki debiutanckiej powieści autorki - "Mięsa". Tym razem jednak jest mniej rozedrgana, mniej śmiała, a bardziej, zwyczajnie (!!!) i, biorąc pod uwagę aktualne, że tak powiem, mody polskiej poezji "angażującej się", banalnie wkurzona.
Czy jednak ten hołubiony przez młodych twórców (ostatnio głównie lewicujących), wystarcza?
Ano niestety nie. Bo niestety nie działa. Brzmi nawet momentami nieco groteskowo. Jakby osoba mówiąca w tych wierszach krzyczała tylko po to, by być wysłuchana, tylko po to, by jakkolwiek wypowiedzieć się na ważne tematy. I nie, nie sugeruje tutaj autorce (!) sztuczności.
Pragnę zauważyć jednak, że to dość łatwy chwyt w sytuacji młodopoetyckiej i okołopolitycznej, jaką mamy obecnie, podnosić tematy aborcji, czarnego protestu, molestowania. Na Facebooku przecież chwyta, chwyci zapewne i w książce.
Niektórych pewnie tak. Mnie zupełnie nie przekonuje. Wynurzenia podmiotki, o ile w niektórych miejscach nawet błyskotliwe, ogólnie ani nie rzucają nowego światła na wałkowane sprawy, ani nie dotykają ich sedna, zamykając się na jednostkowości doświadczenia, na własnym ja.
I można by powiedzieć: no i dobrze! Przecież tym właśnie stoi poezja konfesyjna od lat. No, stoi. I można by z tego też wysnuć opowieść, ale to "ja" nie jest nawet w
żaden sposób obnażone, w żaden sposób prowokacyjne, walczące, silne,
wyraziste.
Mimo całego, podanego tak bardzo wprost, wkurwu, kończy się jednak prześlizgiwaniem po tematach. Samo tupanie nóżkami nie jest jeszcze wyrzucaniem z siebie niezgody. Nie jest aktem sprzeciwu, walki. Raczej widziałabym w tym próbę pokazania (samemu sobie?), że ma się przecież jakiś głos i że chciałoby się, by został wysłuchany. Próba mikrofonu zanim jeszcze napisało się przemówienie lub włączenie się do sporu w momencie, gdy nie stanęło się jeszcze po żadnej ze stron, ale koniecznie chce się mieć udział w dyskusji.
Znowu stop. Bo przecież teoretycznie podmiotka jasno i konkretnie opowiada się po "jedynie słusznej stronie". Broni swojej niepodległości. Nazywa emocje i sytuacje. Tylko teoretycznie, ponieważ brakuje w tym wszystkim siły sprawczej, brakuje ognia, brakuje pewności siebie i jakiegoś punktu zaczepienia.
Przede wszystkim brakuje mi w tym konkretu. Nie ma w tym mocy z rodzaju: "wszyscy to w jakiś sposób czujemy", próżno szukać też, przy całym tym jednostkowym doświadczeniu, które mogłoby być przecież siłą napędową, jakiegokolwiek wyróżnika. Po prostu wynurzenia bez większego ładu.
Padają tam głównie słowa, które wszyscy mówią czy myślą, nie przywiązując do nich jednak żadnej wagi, bo po prostu niewiele one zmieniają w czymkolwiek, nie mówiąc już o życiu. W skrócie: mówi się, że ze wszystkiego można zrobić wiersz. Takim samym truizmem jest, że nie ze wszystkiego warto. Po prostu. Błyskotliwe i konstytutywne frazy zostają tu niestety zagadane. To przez słowotok, innym razem przez zwykłe mizdrzenie się do czytelnika i dość jednak, przykro mi, tanie chwyty.
A szkoda. Bo jest w tym wszystkim w dalszym ciągu, wyczuwalny już w "Mięsie" słuch językowy, jest werwa - może tylko w dalszym ciągu zbyt młodzieńcza, nastoletnia, prosta. Za bardzo opatrzona schematem: chciałabym, ale nie wiem jak, chciałabym, chociaż nie wiem, po co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz