wtorek, 23 stycznia 2018

taka mała epoka

Poza bezsprzecznymi korzyściami, jakie niesie za sobą tzw. "bycie na bieżąco", czytanie prawie wszystkiego, co pojawia się jako twórczość "młodych głosów", niesie za sobą pewne ryzyko.
Wyobraź sobie bowiem, że dostajesz/kupujesz debiutancki tomik autora, którego niby znasz już co najmniej od kilku lat. Znasz, wydaje się, na tyle dobrze, że chcąc niechcąc, wyrabiasz sobie opinie jeszcze przed czytaniem. W końcu śledziłeś etapy jego rozwoju, zatem sądzisz, że doskonale wiesz, czego można się spodziewać.

Masz wtedy dwie opcje.  Numer jeden: wiersze znasz/cenisz tak bardzo, że koniecznie musisz sprawdzić, jak ułożyły się w książce. Głównie po to, żeby potwierdzić swoje wcześniejsze przekonania -- bez znaczenia, czy ocena ogólna była pozytywna, czy wręcz przeciwnie. Bramka numer dwa: niespecjalnie ciągnie cię do tomu, bo przecież już wszystko znasz i czym takim może cię autor zaskoczyć?
W każdym razie jednak trzymasz się tego, co ukułeś na dobre przed lekturą. I bach. Jesteś w pułapce, bo, na szczęście, coraz mniej tomików to po prostu the best of ostatnich lat.
Wreszcie jednak po tomik sięgasz. I znowu bach. Zaskoczenie. (Prawie) wszystko jest inaczej niż sądziłeś.

I tak właśnie sama się nabiłam w butelkę z książką D. Madeja. Autor "Małej epoki", chociaż debiutant, publikował sporo i często - głównie w internecie, ale również w prasie literackiej.

Nie zaskoczył mnie jego minimalizm, nie zaskoczyło zafiksowanie na kilku ulubionych środkach stylistycznych (co jest zresztą moim najpoważniejszym zarzutem do książki).

Zaskoczył mnie natomiast nieoczywisty dobór wierszy. Madej nie tyle postawił na świeżość/nowość, bo nie wiem, z jakich lat wiersze umieścił, co zdecydował się nie naupychać tekstów, które się z nim kojarzą w sposób oczywisty, bo bywały "to tu, to tam". W "Małej epoce" zabrakło wierszy popularnych, zabrakło tych chwalonych na portalach. I dobrze. Fajnie jest czytać coś, co niby się już zna, a jednak nie brzmi jak odgrzewane schaboszczaki z niedzieli podawane we wtorek na śniadanie.


Kolejną niespodzianką było jeszcze większe cyzelowanie tych wierszy: oczyszczenie do granic możliwości. Nie spodziewałam się, że autor może i chce iść w to jeszcze dalej, jeszcze mocniej.
O ile, prawdopodobnie zrobiło to dobrze ogólnemu warszatowi twórczemu, to zabieg ten, jeśli spojrzymy na poszczególne wiersze jednostkowo, a potem porównamy je do siebie, zobaczymy, co nam zostaje:
- notoryczne nadużywanie porównań, w tekstach jest całkiem sporo "jaków" i "niczymów" (dość typowa sprawa również dla starszych tekstów Madeja),
- metafizyka niedopowowiedzeń ociera się w pewnych momentach o hermetyczność i brak konkretu (sytucja się nawet nie zaczyna rysować, a już się kończy, utwory nie są aż tak ostre, jak wymagałaby tego forma),
- ogrywanie związków frazeologicznych poprzez ich nadbudowywanie, przełamywanie ciągiem kolejnych powiązań (chwytliwe, owszem, przez chwilę),
- nagminne przerzutnie (na szczęście mniej niż dawniej, ale mimo wszystko w dalszym ciągu to się właśnie wybija z czytania).

Ograniczenie środków stylistycznych to bardzo ryzykowne rozwiązanie. Oczywiście: przecież chodzi o to, żeby być ten centymetr przed przepaścią. Wiele świetnych wierszy poetów z całego świata, ma to do siebie, że nie wiesz, czy one są tak sprytnie wymyślone, żebyś myślał, że proste, czy autor zwyczajnie trudniej nie umie, a w ograniczeniach nierzadko mieszka siła. I to również może się czytelnikom "Małej epoki" podobać. Wycyzelowanie nie tylko słów, ale i środków to jednak dość drastyczny zabieg. Zwłaszcza, że - jw. Trudno stwierdzić jednoznacznie, czy wyszedł przypadkową wypadkową umiejętności, czy całkowicie kontrolowaną strategią.
Serce tomiku Madeja, może nie tyle nie przeżyło, co wyraźnie się nadwyrężyło. Przy czytaniu kolejnych wersów ma się, niestety, nieodparte wrażenie, że to jest wciąż próba napisania jednego wiersza. Szkoda tylko, że nie w ten sposób jak u Dyckiego czy Krynickiego, a jedynie w kontekście formalnym.

Szkoda, że autor nie idzie na dalsze poszukiwania, nie próbuje wyjść poza bezpieczną foremkę, która jest już przy drugim-trzecim wierszu maksymalnie przewidywalna i prosta. 

"Mała epoka" nie jest epokową książką. Nie pretenduje nawet do tego. To wiersze zamieszkałe gdzieś „między open spacem a zamkniętym / osiedlem”[*] - fajnie, że współcześnie, ale bez mizdrzenia się i pindrzenia. Świetnie, że nieprzestylizowane, prostota jest tutaj zaletą, gdyż w porówaniu do kilku ewidentnie przesterowanych, przedobrzonych tomików na granicy (lub w samym centrum) bełkotu, to znak odwagi, pokusić się o wydanie książki, która nie jest ani znakiem czasów, ani modna, ani postmodernistycznie doprawiona. Może się zatem zdecydowanie podobać osobom zmęczonym czytaniem dwudziestu praktycznie identycznych tomików wydawanych sukcesywnie w ostatnich latach. Ale czy to wystarczy, żeby teksty uznać za naprawdę istotne dla pogrążonego w lekturze, skoro dla całej literatury raczej nie (nie jest powiedziane, że każda książka musi albo nawet powinna być istotna dla świata)?

Jakoś mi w tym wszystkim ZA MAŁO. Trudno nawet powiedzieć, czego za mało konkretnie. To całkiem ciekawy, momentami błyskotliwy tomik, a przy tym, co mnie smuci najbardziej, niewykorzystana szansa. Nie chcę powiedzieć: niedopracowany właściwie odwrotnie być może za długo dopieszczany, być może w złym momencie ukończony. Być może to rozgrzewka przed biegiem lub zamknięcie pewnego etapu, by uwolnić się z tych stylistycznych ram. Coś na zasadzie: napisałem w ten sposób już wszystko, co miałem napisać, teraz zamiast wycinać, stawiać na mniej, zamiast poszerzać i nadbudowywać, poszukam nowych rejonów. 
Tego autorowi  życzę. Zdecydowanie warto szlifować niewątpliwy słuch językowy. Coś z tego jeszcze może być. Na ten moment to jeszcze zdecydowanie niewystarczająco, by jakkolwiek trwale ruszyło choćby i jednostkowo. Szkoda.







* D. Madej, Akcja, [w:] tegoż, Mała epoka, Poznań 2017, s. 20


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Starsze teksty