Tytułowe zestawienie – jak każdy
przypadek odgórnych podziałów na dwa – jest tyleż nęcący, co niebezpieczny.
Wynika jednak z pewnych skojarzeń narzucających się podczas lektury debiutu
krakowskiego poety Szymona Słomczyńskiego Nadjeżdża
[Biuro Literackie, 2013]. W moim jednak odczuciu ani to zestawienie, ani w
końcu (jeśli uda się do niego doprowadzić) wybór tylko jednej tezy nie okazuje
się wartościujący: nie chcę traktować tego jako binarne opozycjonowanie, ale przyjrzeć
się wierszom z bliska. Sprawdzić, czego dokonują nie tylko na czytelniku, ale
przede wszystkim na sobie wzajemnie. Warto byłoby skupić się bowiem wokół
wspólnego źródłosłowu przeciwstawności, którą niejako mimo wszystko narzucam.
Błysk. Flesz aparatu. Męczący,
nawet irytujący, bolesny, ale szybko znika. Ale i błysk fajerwerków. Zachwyca,
przyciąga spojrzenie. Ale i błysk intelektu. Myśl, nagłe rozwiązanie problemu.
Wreszcie błysk światła latarni morskiej.
Wiersze zawarte w tej książce
wywołują – podobnie jak samo słowo „błysk” sprzeczne myśli i skojarzenia. Czemu
zatem nie uprościć i nie nazwać ich krótko poezją błysku?
Joanna Mueller w szkicu na
stronie Biura Literackiego odmawia autorowi namacalnej autentyczności1,
czy osobistego zaangażowania. A i owszem, podmiot (używam tego słowa ze
świadomością dużego uproszczenia) ukazuje się w zbiorowości: bohaterowie się
zmieniają – podobnie jak głosy oraz – idąc za cytatem – tonacje: Zmieniam tonację – z oschłej na soczystą
[z wiersza: „Katalog”, str. 6]. Podobnych wstawek – pozornie dotyczących
pisania, a jednak mocno zakorzenionych w próbie opowiedzenia się po którejś
stronie, odniesienia się do atakującego świata, mamy jeszcze sporo. Wszak już w pierwszym wierszu uderza
niby-odsłonięcie, które ma być przecież swoistą maską: ukrywam się dość zręcznie, ale wciąż tu jeszcze/jestem [z wiersza: „Nadjeżdża”,
str. 5].
Co zatem z zaangażowaniem? Łatwo
byłoby skategoryzować, skatalogować: podmiot albo błyskawicznie kłamie i to
tylko ładnie brzmiące frazy, albo z kolei błyskotliwie wyraża siebie. Czy
raczej: wyraża się sobą. Samym sobą, całym sobą, bo jednak – mimo a może
właśnie poprzez zmianę ról, języków i postaw – dostrzegamy wreszcie pewne sieci
łączące wcale nie tak znowu przypadkowych bohaterów. Co widać od razu, spora
część wierszy Szymona mówi głosami kobiet – bardzo różnych: dam lekkich obyczajów
przy autostradzie, koleżanki-filozofki... można by wymieniać. Interesujący
zabieg formalny, choć wykorzystywany już niejednokrotnie, z pewnością dodaje
świeżości, momentami bywa jednak niewiarygodny. Manifestacja kobiecego „ja”,
jego demonstracyjny charakter wiądą niekiedy w stronę co najmniej
powątpiewania. Demonstracja, wręcz zderzenie poglądów czy sposobu myślenia
bohaterek jest chyba najmniej przekonującą częścią całości. Odbicie w tę stronę
działa, mam wrażenie, niezupełnie tak, jak powinno. Paradoksalnie tracą na sile
poprzez intensywność, z jaką próbują dojść do głosu, ściągnąć na siebie uwagę
czytającego.
Jakkolwiek odbierzemy powyższe:
udowadniają jednak praktycznie na każdym kroku pewną afektywność wypowiedzi, co
jednak zaprzecza możliwości pójścia tropem wskazanym przez przywołaną wcześniej
Joannę Mueller. Zaangażowanie jawi się jako skrzętnie ukryte. Pytanie brzmi
zatem: czy nie nazbyt usilnie?
Mamy także subiektywnne
komentarze do faktów medialnych czy opowieści, można by rzec, publicystyczne. W
tym wszystkim jest jednak spora dawka tych najbliższych, najsilniejszych emocji
– ciekawie wygląda tu prawie że mantrowana potrzeba dziecka. Perspektywa posiadania
(czy bardziej wyczekiwania) potomka pojawia się co najmniej kilkakrotnie [„Nadjeżdża”,
„DNA”, „O ważnych sprawach rozmawiamy zazwyczaj w ogrodzie”]. W zderzeniu z
miejsami ostentacyjnym maczyzmem, kierowaniem oka kamery na sprawy zakorzenione
w świadomości jako tendencyjnie i typowo męskie spojrzenie: mniej lub bardziej
przygodny seks czy szybkie samochody ukazuje nam to dość szeroki wachlarz tak
znaczeń, jak i (a może przede wszystkim)
zainteresowań bohatera. Opowiadana historia wydaje się spójna, a momentami
nader intrygująca.
Zatem wyraźnie błyskotliwość?
Wszystko powyższe zostało podane w diablo skutecznej, klasycznej formie.
Jedenasto- i trzynastozgłoskowce. Nienachalne rymy. Słowem: rygor języka.
Czytelnik Nadjeżdża płynnnie
lawiruje, pokonuje kolejne zakręty wersyfikacyjne czy brzmieniowe i czuje
prawdziwy komform jazdy. Czuje go na tyle intensywnie, że pojawia się obawa, iż
całkowicie się w nim zatraci. Zapomni, po co i skąd jedzie. To z kolei prowadzi
do kolejnego niebezpieczeństwa: samo brzmienie zacznie wystarczać. Dobrze
ułożone, chciałoby się dodać: wycyzelowane frazy sprowadzą nas wreszcie na
manowce chwilowości, błyskawiczności. Działają natychmiast, ale krótko. Chce
się czytać kolejny, zapominając o poprzednim. Czy wiersze dwudziestopięciolatka same siebie deprecjonują? Momentami niestety
mam takie wrażenie: jeszcze raz jednak powtórzę – jest to całkowicie pozbawione
wartościowania – bo może właśnie o to chodzi? Może to gra z czytelnikiem, może
to, co ma pozostać, to język, który uwodzi. Idąc łatwym tropem, wyśledzimy
konotacje z twórczością Andrzeja Sosnowskiego czy Macieja Meleckiego. Jednak
ani autor „Poems” ani dyrektor Instytutu Mikołowskiego nie mieliby raczej za
wiele do powiedzenia w tym temacie. Tomik autora wyróżnionego w edycji Połowu z
roku 2012 r. porusza zupełnie inne struny, nawet jeśli podparte na podobnych
fundamentach.
Podczas lektury nurtowało mnie
jednak coś całkiem innego. Zastanawiałam się, czy tym wierszom jest w ogóle
potrzebny jakikolwiek podmiot: zbiorowy czy jednostkowy. Czy to, jak mówią te
osoby, nie zamyka, nie przyćmiewa tego, co mówią. Czy wiersze nie mówią więcej
o sobie niż o swoich bohaterach i wreszcie: co się przez to z nimi dzieje.
Cechą tekstów Słomczyńskiego jest
jeszcze jedna dwubiegunowość: uciekając od dosłowności, uzewnętrzeniania egotyzmu
czy kronikarskiego opisu wciąż pozostają zrozumiałe, a odniesienia literackie
(których takoż niemało) nie okazują się jedynym sensem, ale dodatkowym
odnośnikiem, odrębnym punktem zaczepienia. I dobrze! Kontra błyskotliwości z
błyskawicznością, ulotnością wciąż trwa: czy brak utrudnień oznacza ułatwienia?
Jeśli tak, Szymon ułatwia czytelnikowi zadanie. Pośród odniesień do
rzeczywistości, kultury (vide: ekfrazy czy dialog z dykcjami poezji współczesnej)
całego swoistego metajęzyka, wreszcie pośród kalejdoskopu głosów, ról i masek,
znalazł się wiersz na podbudowie znanych radiowych szlagierów [„Jak przygoda,
to tylko”]. W tym miejscu nachodzi na całość kolejna warstwa: czy poprzez swoją
przystępność, całość nie sprawia jednak wrażenia szybko, momentalnie napisanej?
Łatwej mimo wszelkich wiraży i zwodów? Czy przypadkiem zamknięcie się w formie
wiersza regularnego nie ułatwia sprawy? To jednak poziom autora. Układ oraz
ogólna forma wierszy sprawia wrażenie idealnie dopracowanego produktu.
Dostajemy do rąk zbiór podejrzanie dopracowany, w którym nie ma miejsca na
potknięcia i puste miejsca. Gdzie jest miejsce dla odbiorcę?
Odbiorca (jeden, przecież mogę
mówić tylko za siebie) powie: dobrze, było ciekawie, momentami smutno i
refleksyjnie, innym razem zabawnie lub ekstytująco. Istne flesze. Ale co dalej?
W przypadku debiutantów „dalej” oznacza zwykle drugą książkę. Chciałabym jednak
skierować to pytanie w inną stronę: co dalej zrobię z tą książką, z tymi
czterdziestoma wierszami? Pytanie czy okazały się bardziej błyskotliwe, czy
jednak błyskawiczne pozostaje bez odpowiedzi. Truizmem byłoby przecież mówić,
że to indywidualna sprawa. Jak zatem znaleźć, jeśli istnieje, jakikolwiek
klucz, wytrych i czy warto go szukać? Abstrahując od przewijających się ciągle antynomij,
odrzucając sprawy, które te wiersze (w moim odbiorze) wywołują na własnej
tkance, wróćmy wreszcie do czytelnika. Zastanawiam się bowiem, do kogo jest
kierowana poezja, która nie jest ani przesadnie buntownicza, zachłanna,
radykalna... jeśli sama się nie klasyfikuje, jak może ją przyporządkować
odbiorca? I tu oczywiście należałoby odparować atak: po co porządkować,
szufladkować? Wypada zatem uprościć pytanie: na jakie rejestry – poza językiem
– ta dykcja naciska? Wszystkie powyższe przykłady prowadzą przecież do jednego
wniosku: jest ona przy całym swoim klasycyzmie na wskroś współczesna. Tu znowu nasuwają się porównania: z impetem
wierszy autora Rewersu – T. Pułki,
językowym drganiem przt jednoczesnym
pozoostaniu po stronie rzeczystości Jerzego Jarnewicza. Tyleż samo jednak łączy
powyższych z Nadjeżdża, co dzieli. To
poezja, która sama się wyczerpuje już w pierwszym tomie, choć z drugiej strony
można by tak przecież bez końca.
Nadjeżdża, Szymon Słomczyński
Biuro
Literackie, Wrocław 2013
Str. 59
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz