środa, 18 kwietnia 2012

Lubię mieć w ustach takie wiersze

Z książkami poetyckimi mam... niemało kłopotów. Choćby klasyfikacja. Wiadomo, można akademicko: jest poezja ośmielonej wyobraźni, (neo)lingwizm, politycznie zaangażowana... Można by tak wymieniać i wymieniać, ale może warto spojrzeć na sprawę pod innym kątem? Może zatem aspekt maniakalno-zbieracki: są książki wydane w a4, a5 i jeszcze mniejsze. Kupione, otrzymane od znajomych, pochodzące z wymiany. Wreszcie znalezione (!) i wydębione od autorów (te lubię najbardziej, jeśli ktoś zna miejsce pobytu kolejnych, potencjalnych pozycji do kolekcji, proszę o sygnał). A może kontekst czytelniczy i... po prostu ludzki? Jak zapewne każdy, mam w domu książki, z którymi się zaprzyjaźniłam, ale na półce stoją również ezgzemplarze przeczytane tylko raz. Bez szansy powrotu. Powodów może być tysiąc... Niestety ogromna większość trafiających do moich rąk tomików okazuje się zwyczajnie... nijaka. O tego rodzaju zbiorach mało komu chce się mówić. I nic dziwnego, ale skąd właściwie inny czytelnik ma wiedzieć, że wiersze są do bólu nudne i ciągną się jak kilkunastometrowa plama oleju na szosie. Dlaczego nie ostrzec współplemieńców? W końcu czytelniczy klan nie jest znowu taki duży, więc wypadałoby się choć trochę wspierać, prawda?

Ostrzeganie to jedna sprawa. A co z książkami, które warto polecić, ale nikt nie garnie się do tego zadania? Lwia część recenzji niszowych wydawnictw to teksty pisane przez i dla kolegów. Trochę na zasadzie: „lubię cię, więc pochwalę twoją książkę’’. I może trochę według schematu: „czytam tylko znajomych, więc o czym mam pisać?”.

Na szczęście zdarzają się (coraz częstsze) wyjątki i więcej poezji spoza głównego nurtu trafia w ręce chętnego recenzenta. Jednak ciągle tego za mało. Nawet nagradzane książki przechodzą bez większego echa, bo... za mało mówiło się o nich publicznie. Za mało napisało się recenzji, notatek etc. Do tego dochodzą braki na innych duktach promocji (np. zbyt rzadkie i za słabo reklamowane spotkania autorskie). W efekcie o wiele mniej czytelnikow trafia na książkę. O wiele mniej osób o niej słyszy. A szkoda. Jest przecież tyle autorek i autorów, którzy naprawdę mają pomysł na siebie i swoją twórczość. Którzy mają do powiedzenia coś więcej poza ograną formą poetyckiej autopromocji.

Jednym z takich niedoceniach, aczkolwiek wartościowych zbiorów wierszy jest wydana jako nagroda grand prix w ogólnopolskim konkursie  im.  A. Krzyckiego z 2010 roku debiutancka książka Agnieszki Gałązki pod niecodziennym tytułem „Lubię być w twoich ustach”. Bardzo wprost, taki zabieg może mierzić, nawet irytować. I dobrze! Jeśli drażni, to znaczy, że działa. W pierwszej chwilii skojrzył mi się tytuł innego, również niszowego (wydanego nakładem autora!) projektu z 1995 – „Buntuję się w twoich ustach” J. P. Krasnodębskiego z 1995 roku. Z treści obu książek oraz okoliczności ich wydania wnioskuję, że to przypadkowa zbieżność. Mimo wszystko odkrywa coś ciekawego. Otóż u katowickiego pisarza tytuł faktycznie jest pewnego rodzaju kawanaławizmem. Uderzeniem tak bezpośrednim, że wręcz przewidywalnym. Przekaz jest jasny i dosłowny, a jego semantyka odpowiada treści – w dużej mierze erotycznych – wierszy. U Gałązki sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Gros poetów po prostu kopiuję tytuł jednego (ich/redaktora zdaniem, powiedzmy, najważniejszego) tekstu i sprawę nazewnictwa ma odbębnioną. Do tej grupy również nie można zaliczyć Agnieszki. Zdanie „lubię być w twoich ustach” to fraza z wiersza (z listów od do, str. 10-11), ale przede wszystkim krótki manifest podmiotu lirycznego, który za nic ma konwenanse. Nie ucieka się do ukrywania emocji za zasłoną z okrągłych słów i ładnie brzmiących metafor. Bohaterk/ka tych wierszy jest bezpośrednia i zdystansowana do siebie oraz świata. Daleko jej do postawy kruchej istotki. Od tego wszystkiego woli autoironię i spokojne naigrywanie się z zafałszowanego otoczenia.

Podmiot odżegnuje się od stereotypów płci. Co ciekawe: nie tylko poprzez mocne, jednoznaczne frazy. W toku wypowiedzi wyraźny jest głos używający męskiej formy gramatycznej. W puencie przewrotnego wiersza „z dzieciakiem trzeba krótko” zdradza: dla ich dobra/ udaję że jestem mężczyzną. „Oni” to właśnie środowisko, ludzie z otoczenia. Często zapatrzeni w siebie i swoje jedyne, słuszne racje. Podmiot nie chce bawić się w tę grę, ale nie traci też czasu na jałową walkę. Staje w opozycji, jakby mówił, że przecież bycie człowiekiem okazuje się najistotniejsze. Nie rodzaj gramatyczny czy wymiary, ale właśnie bycie człowiekiem. W tych wierszach przede wszystkim widać obraz człowieka. Nieufnego, ale ciekawego świata i siebie. Spostrzegawczego i czułego, choć momentami bardzo nieufnego. 

Interesująco przedstawia się również metatekstowy aspekt pisania autorki. Agnieszka rozprawia się z mitem poety-wieszcza, który ma naprawiać świat, kierować ludzi na dobrą drogę. Przyznaję, że momentami robi to bardzo ryzykownie. Stoi na granicy. I dobrze! Na pierwszy rzut oka to zgrabne, dobrze ułożone (pod linijkę?) zdania. Wiersze przede wszystkim  spójne językowo i konstrukcyjnie. Oddalone od – bez przerwy eksploatowanego – tematu śmierci. 

A co z nich zapamiętam?
Kilka zmyślnych, literackich kruczków. Rzadko spotykany wśród ostatnio czytanych przeze mnie wierszy brak monotonii i utyskiwania na świat. Przede wszystkim istotne jest, że debiut Gałązki nie jest ani krwisty, ani buntowniczy. Kieruje uwagę na osobę autora, choćby przez powracający motyw poety, zmyślania siebie. Ale to nie jest nachalny sposób skupiania uwagi. Przeciwnie: dzieje się naturalnie, jakby mimochodem. Może za sprawą układu tekstów, może z wielu innych powodów... To nie jest typowe dla debiutantów „pisanie z bebechów”. Raczej z serca i z głowy, a przy tym inteligentne i dalekie od czułostkowości (której wszak rownież mnóstwo we współczesnej poezji). Agnieszka nie wpisuje się w schemat rozchełstanych emocji, wiecznego bólu, utraty czy choroby, a to przecież (niestety!) najczęściej uczęszczana przez początkujących droga.

Wyróżnia się zatem na tle pierwszych w dorobku tomików. Nie można jednak traktować książki inaczej niz inne tylko dlatego, że autor nie wydał wcześniej niczego innego. Bywają poeci, którzy nawet przy piątej książce nie osiągnęli wyróżniającego, rozpoznawalnego stylu. Dykcja autorki „Lubię być w twoich ustach” jest skonkretyzowana już teraz. Mam nadzieję, że niebawem stanie się również rozpoznawalna w szerszym gronie. Z pewnością jest tego warta. Tomik otrzymał pierwsze miejsce w konkursie „Złoty środek poezji”  2010 na debiut roku. I słusznie! Oby na polskim rynku wydawniczym pojawiało się więcej takich książek: interesujących, ekspresyjnych i przede wszystkim osobnych.

Agnieszka Gałązka, „Lubię być w twoich ustach”, Prymasowskie Wydawnictwo Gaudentinum, 2010


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Starsze teksty