Wybaczcie, będzie autorytatywnie. Naprawdę nie chciałam, ale muszę to powiedzieć: najlepszą formą czytelniczą jest... płodozmian. I kropka. Bo wyobraźcie to sobie: czytacie ciągle tylko poezję. Raz lepszą, raz gorszą, ale wszystko wierszem. Aż wreszcie, zanim się zorientujecie, idziecie po zakupy i rozmawiając z ekspedientką, „klepiecie” na poczekaniu pantumy, sonety albo ody. Ale to jeszcze pół biedy. Co może się stać od ciągłego rozwiązywania literackich zagadek kryminalnych? Albo zagłębiania się w niuanse nauki? Nie chcę was straszyć, w końcu to ma być recenzja, a nie scenariusz filmu grozy, ale nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź: mózg grozi wybuchem albo w najlepszym razie przepaleniem. Zaufajcie mi, żadna z tych ewentualności nie jest miła. W zasadzie trudno nawet określić, która ma obiektywnie straszniejsze skutki. Nie znam możliwości waszej wyobraźni, więc nawet nie proszę o imaginację i ewentualne porównanie. Przecież nie chcę wystawiać waszego zdrowia na szwank. Ale dosyć tych dygresji. STOP! Miała być recenzja. Tylko, cholercia, jak zacząć? Jak zacząć?! No tak, powszechnie wiadomo, że jeśli nie wiesz, o czym pisać, to pisz o sobie. Wyjdziesz na egoistę, ale przynajmniej nikt nie pomyśli, że nie masz niczego do powiedzenia. Dlatego znowu musicie mi wybaczyć. No dobra, niech stracę, antagoniści mogą zamknąć stronę.
Ad rem!
Dbam o swoje zdrowie. Psychiczne. Fizyczne nie, bo jak można pielęgnować coś, czego się nie posiada? Powtórzę: dbam o swoje zdrowie psychiczne. Stosuję czytelniczy płodozmian. Zwykle wygląda to tak: zbiór esejów/felietonów, traktat naukowy/filozoficzny, lektura z grupy tzw. trudnych lub nieznana pozycja z kanonu albo wiersze (w zależności od stanu posiadania i nastroju – jeden, dwa lub trzy tomiki), następnie kryminał, nieskomplikowane czytadło (z wyłączeniem romansów w stylu Danielle Stelle – z całym szacunkiem, ale nie trawię), powieść fantasy lub książka dla dzieci/młodzieży i przerwa. Potem od początku. Wyjątki stanowią wszelkie serie i cykle wydawnicze, zdarzają się też spontaniczne zmiany w harmonogramie, ale to przecież jasne i nie muszę tego wyjaśniać. Wszak mam was za inteligentnych ludzi, a z takimi nie rozmawia się o „oczywistych oczywistościach” (kurczę, szkoda, że moja matka tego nie wiedziała, uniknęłabym tylu lat zanudzania...). W międzyczasie lubię pogadać o przeczytanych książkach. I właśnie dziś, cieszcie się lub drżyjcie, wybrałam was na swoje ofiary. Tfu! Chciałam powiedzieć: na rozmówców.
Niestety jestem z natury wredna i bezczelna. To nie moja wina. Taki układ genów. Albo wpływ wychowania. W każdym razie zażalenia proszę zgłaszać do moich rodziców. Z racji wspomnianej bezczelności pozwoliłam sobie wybrać temat, czyli lekturę do omówienia.
A będzie to, fanfary proszę, powieść Davida Almonda pt. „Skrzydlak”. Brytyjska klasyka dziecięca. W 2010 roku David Almond został laureatem Nagrody im. Hansa Christiana Andersena zwanej Małym Noblem, a na na podstawie „Skrzydlaka” zrealizowano przedstawienie teatralne, operę oraz film. Książka niezbyt gruba, z ładną okładką i nawet sporym rozmiarem czcionki (wyd. Zysk i S-ka, 2010). Krótko mówiąc: wypada znać, wszelkie znaki na ziemi mówią, że lektura nie zmęczy, a może przynieść satysfakcję. Pochłonęłam w jeden wieczór. Jeśli mogę mówić o rozczarowaniu, to tylko pozytywnym.
To magiczna książka. W żadnym wypadku dziecinna, chociaż napisana w bardzo przystępny sposób. Znalazłam w niej odniesienia do kilku motywów literackich, z afirmacją poezji Williama Blake'a na czele. Autor podsuwa swoim bohaterom jego wiersze. I chwała mu za to! Nie dość, że może zainteresować młodego czytelnika poezją metafizyczną (tak, znam dzieci czytające poważne wiersze, uwierzcie mi!), to jeszcze nadaje swojej powieści dodatkowy wymiar. Klimat fabuły „Skrzydlaka” doskonale komponuje się z emocjami wywołanymi strofami prekursora romantyzmu. Prócz wierszy Almond poukrywał w swojej książce jeszcze wiele ciekawych znaczeń i motywów, które mogą, lecz nie muszą zostać odkryte, co doświadczonym czytelnikom podsuwa dodatkowe smaczki interpretacyjne, jednocześnie nie psując zabawy dzieciom. A to jest, umówmy się, bardzo trudne.
Mniejsza z tym, czy podejdziemy do lektury „na luzie”, traktując ją jako zwykłą opowiastkę, czy też czytając zastanowimy się nad wieloma egzystencjalnymi sprawami. Potraktujcie tę historię jak chcecie: jako nieco oniryczną metaforę albo jako zwykłą fabułkę osadzoną w dziecięcym świecie. Niezaprzeczalnym jest, że tę pozycję po prostu przyjemnie się czyta. Frazy się nie „rozmydlają”, jak to niestety (!) możemy często zaobserwować w literaturze dla młodych. Mówiąc krótko: za formę - plus. I świetnie! Ale co z fabułą? Przecież w swojej niezmierzonej wredocie nie mogę założyć, że wszyscy tę powieść już czytali i dokładnie znają losy opisanych postaci.
Głównymi bohaterami są oczywiście dzieci. Michaela poznajemy w chwili, gdy właśnie przeniósł się z rodziną do nowego domu, a głowy rodziców zaprzątają głównie sprawy związane z chorobą jego młodszej siostrzyczki oraz remontem. Dziecko czuje się zagubione i bardzo samotne. Pewnego dnia w przeznaczonym do wyburzenia garażu odkrywa tajemniczego lokatora, który ma na zawsze odmienić jego życie... Wkrótce potem chłopak zaprzyjaźnia się z rówieśniczką imieniem Mina. To właśnie dzięki tej przyjaźni udaje się wyciągnąć enigmatycznego Skrzydlaka z rudery, pomóc mu i uwierzyć, że choćby w życiu było naprawdę źle, wszystko może się jeszcze ułożyć. Wystarczy tylko nie tracić nadziei i uwierzyć. Uwierzyć w to, że Anioły są wśród ludzi. Niekoniecznie noszą aureolę i emanują bijącą po oczach złotą poświatę. To po prostu istoty, na które naprawdę można liczyć, nawet jeżeli początkowo wydawały się odpychające.
Być może z powodu pierwszoosobowej narracji, ale według mnie stanowczo z racji emocji, które wywołuje sytuacja chłopca, dosyć łatwo (żeby nie powiedzieć: machinalnie) wcielamy się w postać Michela i jego początkowe przykre położenie oraz wszystkie późniejsze perypetie traktujemy jak własne.
Niestety – albo stety (wciąż nie mogę się zdecydować!) - już od dawna nie można nazwać mnie dzieckiem. OK, można. Ale mój wygląd oraz metryka temu zaprzeczą. Jednak ciepła i krzepiąca opowieść Almonda – bądź co bądź kierowana do dzieci – zwyczajnie mnie zauroczyła. Polecam ją nie tylko wszystkim dzieciom, ale również dorosłym – bez względu na wiek, wygląd czy konwenanse w nazewnictwie. I tyle chciałam powiedzieć.
Tak, macie rację po raz drugi. Nienawidzę monologów i chyba nawet jestem introwertyczką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz