Dosyć banalna różowo-niebieska okładka „Fabryki tanich butów” Magdaleny Gałkowskiej nie zachęca do zapoznania się z zawartością tomiku. Sama nie, ale wraz z tytułem kieruje myśli czytelnika w stronę swego rodzaju poezji „socjologizującej”. Buty, które, mówiąc najprościej, są jednym z atrybutów kobiecości, tutaj okazują się taniochą, złudzeniem czegoś dobrego i ciekawego. Stają się symbolem upodlenia społecznego i seksualnego. Trop okazuje się trafiony. Już w pierwszym tekście („trzydzieści trzy”) widać, że to wiersze o oswajaniu świata i emocji. Bohaterka zdaje się osaczona przez normy społeczne (wyraźnie widać wpływy poezji Sylvii Plath, do której Gałkowska przyznaje się, pytana o autorytety). Jednak ani w tym, ani w kolejnych wierszach Autorka nie stara się kreować żadnych wzorców i postaw społecznych. Nie mówi też o tych najgłębszych, często podświadomych uczuciach. W efekcie daje to wrażenie, jakby zatrzymała się wpół drogi. Jakby nie była do końca pewna (lub świadoma) poetyckiego projektu, który stworzyła. Pod względem formalnym charakterystyczne są tu mocne, widoczne właściwie w każdym tekście przerzutnie. Zabieg ciekawy, aczkolwiek bywa drażniący.
Wspomniany już wiersz otwierający kojarzy się z ambicjami pokoleniowymi. Tu powstaje pytanie: czy to się broni? W jakimś sensie na pewno. Przecież peelka to raczej typowa kobieta po trzydziestce, zdradzona, oszukana i z dzieckiem na wychowaniu. Przede wszystkim: obserwuje świat. Jednak naprawdę niewiele z tego wszystkiego wynika. Jest to, moim zdaniem, jeden z poważniejszych mankamentów poezji Gałkowskiej. Sporo z tych wierszy dobrze się czyta, wychwytując naturalność słów. Autentyzm w poezji jest kwestią dosyć śliską, ale tutaj z pewnością można pokusić się o miano wiarygodności. Tym wierszom można wierzyć. A jednak nie zapadają w pamięć. Są poprawne, spójne, ładnie brzmiące, ale niewiele ponadto.
Kolejnym minusem jest język omawianych tekstów. Erudycja w „Fabryce...” nie sięga wyżyn. Kobieta w tych wierszach mówi bardzo prosto, zwyczajnie. Gałkowska próbuje czarować czytelnika obrazami i samymi słowami, przy czym język jej wypowiedzi bardzo przyziemny. Wiele w nim wulgaryzmów, choć z trudem można doszukiwać się wulgarności. Momentami odnosi się wrażenie, że niecenzuralne słowa są umieszczone w wierszach bez określonego celu, aczkolwiek niekiedy można je wytłumaczyć próbą dekonstrukcji języka. Przykładem może być „venganza”:
„(....) bywa kobietą, kiedy jest lepka, można
zwilżać o nią palce. wtedy klei się
jak kot do rozgrzanych dachów.
widziała rysunki na ścianach jaskiń.
wie więcej o pierwotnych instynktach,
»kurwa« w jej ustach – wyzwanie rzucone językom.
odebrała sobie mowę, bo musiałaby zabić.
potem usiąść, kołysać się w takt
albo zmieniać ułożenie nóg.
pierdol się, popaprańcu, kłamco, tchórzu.
wierni odwiedzają świątynie. łaska boska
jest niezmierzona, oparcie uwiera w plecy.
dźwięk powinien wydobywać się z przepony,
bo prawda pochodzi z głębi. na powierzchni
brzmi jak song to say goodbye”[1]
W puencie poetka nawiązuje do piosenki znanego londyńskiego zespołu Placebo, w której słyszymy: „jesteś jednym z błędów Boga, płaczesz bezużyteczny, dobrze wiem jak to boli (...) kłamiesz, bo jesteś tragicznie bezwartościowy (...) zanim straciliśmy niewinność, byłeś jednym ze szczęśliwców (...) kimś, na kim można było polegać (…) to piosenka na pożegnanie (...)” (tłumaczenie przybliżone). Tak podmiot widzi prawdę. Bardzo sugestywne obrazowanie, można powiedzieć: na granicy przesadnej goryczy. Jednak Autorka nie popada w patos i lament. Smutny przekaz, ale bez histeryzowania. To ma sens.
To właśnie wspomniana wiarygodność jest mocną stroną tomu. Brzmią w nim tony konfesyjne, czytając niektóre wiersze ma się nieodparte wrażenie, że to po prostu pamiętnik poetycki. Zwłaszcza rzuca się to w oczy w utworze „o konieczności trzymania bambusa w przegotowanej wodzie”. Bije z tego tekstu prostota i szczerość przekazu. Tak jakby Gałkowska zatrzymała się na chwilę i postanowiła opowiedzieć, co u niej słychać, bez ubierania wszystkiego w kreację i efekciarstwo. Opowiada o rzeczach zwykłych, ale czytelnik czuje, co dzieje się we wnętrzu podmiotu (lub autorki, jeśli pozostaniemy przy wniosku, że to wyznanie):
„mam zbyt wiele kwiatów, na parapetach
nie mieszczą się gołębie,
głodne domagają się okruchów.
mama mówi, że geranium należy często podlewać.
po trzydziestce zrobiłam się sentymentalna.
mówię i tylko domyślasz się śladów.
(...)
olśniona trzykrotnie wypraną firanką wydam się drugi raz
(...)
nie wysyłam wierszy na konkursy,
o 5.15 zamarza oddech i nogi w nieodpowiednich butach.
tylko podstępnie zabrana butelka wódki ma sens,
czerwona jak sukienka Roxanne.
poetka z nogami w czarnych rajstopach
puszcza do mnie oczko, jakby mi zależało.”[2]
Jest w tym spokój, ale jednocześnie jakaś autodestrukcyjna siła, objawiająca się w poczuciu alienacji i ogólnej rezygnacji.
Czymś, co sprawia, że wierzy się w te wiersze, jest fakt, że część z nich została zadedykowana bliskim, a więc muszą mieć jakieś analogie w życiu poetki (choćby najmniejsze, ale jednak). Są to m.in.: „mam świat i ciebie na myśli” czy „amplituda” – krótki, ale poruszający wiersz o fizycznym i psychicznym cierpieniu, poświęcony ojcu pisarki. W dyskursie krytycznoliterackim od dawna istnieje teza, że literatura pochodzi z życia albo... literatury. „Fabryka...'' jest – przynajmniej w moim odczuciu – tomem bardzo życiowym.
Jednak szczerość przekazu i prostota formy nie wystarczą. Magda ma wyraźny potencjał twórczy. Jest na etapie konstruowania i udoskonalania swojej dykcji poetyckiej. Ale to dopiero debiut i nie wolno o tym zapominać. Z pewnością będzie miała jeszcze sporo ciekawego do powiedzenia. Pozostaje tylko odłożyć „Fabrykę...” na półkę i czekać na kolejne tomiki.
---
[1] Magdalena Gałkowska, „venganza”, [w:] tejże „Fabryka tanich butów”, wyd. Kwadratura 2009, str. 9.
[2] Magdalena Gałkowskia, „o konieczności trzymania bambusa w przegotowanej wodzie”, tamże, str. 4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz