czwartek, 15 września 2011

Moja cholerna ulubiona lektura

Z nieukrywanym rozbawieniem przyjęłam jakiś czas temu fakt, że eseje francuskiego literaturoznawcy Pierre'a Boyarda pt. „Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?” trafiły na listę światowych bestsellerów. Niby nic w tym dziwnego. Chwytliwy tytuł, kampania reklamowa, no i... problem nurtujący rzeszę tzn. intelektualistów (albo raczej: pseudointelektualistów!). A przecież dyskusje o książkach, które się naprawdę zna jest o wiele ciekawsza. W końcu wymiana poglądów na temat poznanych utworów i przyjacielskie rekomendacje są o wiele bardziej interesujące niż godziny spędzone na przeglądaniu opłacanych recenzji w poszukiwaniu interesujących pozycji.

Ze względu na to, że czytam średnio 1,5 książki dziennie, staram się możliwie najlepiej dobierać lektury i w każdy możliwy sposób szukać kolejnych intrygujących pozycji. Najchętniej... właśnie dyskutując. Tym razem zaczęło się od Bukowskiego. Kiedy Mikołaj – mój stary znajomy – dosyć dobitnie stwierdził, że zna pisarza, który twórczość autora „Faktotum” przebija. Jest to... Jan Paweł Krasnodębski. Odważne stwierdzenie! Ale co to właściwie znaczy „przebija”? Wcześniej nie słyszałam o panu Krasnodębskim, więc moja ciekawość była ogromna.

Gdy nie wiemy... to googlujemy! Otworzyłam przeglądarkę i wpisałam nazwisko. Sporo trafień. Pozycja pierwsza: strona autorska. Na niej: notka biograficzna, informacja o książkach do nabycia wraz z cennikiem, recenzje, telefon i adres mejlowy. No, świetnie. Powstrzymałam się od wysłania wiadomości z prośbą o przysłanie jakiejś powieści (albo tomiku – Krasnodębski jest również poetą). Jak się później okazało – tylko na jakiś czas. Ale trzymajmy się chronologii!

Przy kolejnym zamówieniu z księgarni wysyłkowej okazało się, że brakuje mi ok. 30 zł do uniknięcia kosztów wysyłki. Nie jestem pazerna, ale pomyślałam, że skoro i tak miałam zamawiać, to niech będzie z tego dodatkowa korzyść. Zwłaszcza że w przeliczeniu dodatkowa książka wychodziła praktycznie gratis. Dodałam do wirtualnego koszyka „Martwy blues”.

Długo i coraz bardziej niecierpliwie czekałam na przesyłkę. Kiedy wreszcie dotarła, dosłownie pochłonęłam czterysta pięćdziesiąt cztery strony powieści w jeden wieczór (jedyną metodą szybkiego czytania, jaką stosuję, jest stanowczy protest przeciwko odrywaniu się od lektury).

Cóż to za książka?

Sposób narracji jest jakby dwutorowy. Główny bohater – Robert – planuje wydanie swojego dziennika sprzed lat. Czyta kolejne strony, przypominając sobie dawne życie. A nie było ono łatwe. Pamiętnik opisuje lata zmagań z alkoholizmem, marazmem, miłością i własną, destrukcyjną osobowością. Opowieść pełna niezdecydowania i niemocy. Narrator jest do bólu szczery i skrupulatny. Nie oszczędza, nie wybiela, nie usprawiedliwia siebie. Tworzy raport rozchwianych emocji.

Równie ważne dla bohatera okazują się zdarzania teraźniejsze, spoza zeszytu. Robert przypadkowo poznaje dziewczynę, która – jak niegdyś on – planuje popełnić samobójstwo. Ta znajomość bardzo wiele zmieni w jego życiu.

Powieść, mimo że zbudowana na skrajnych emocjach i przejmująca do ostatniej strony, nie nosi znamion egzaltacji. Ewidentnym plusem jest masa błyskotliwych przemyśleń, inteligentnych porównań i komentarzy. Jednym słowem: bardzo dobra robota!

Później udało mi się zdobyć jeszcze dwie inne książki pana Pawła. Po jakimś czasie na mojej półce przybyło dziesięć kolejnych pozycji, które wyszły spod pióra katowickiego pisarza. Nie żałuję zakupu żadnej z nich. Nie zawiodłam się, ale czy jego twórczość naprawdę deklasuje Bukowskiego? Czy rekomendacja Mikołaja była trafiona? Absolutnie nie! Krasnodębski nie może równać się z Bukowskim, gdyż... pisze inaczej! Wyróżnia go osobny, własny głos. Jakoś tam wpisuje się w tematykę beatników, ale nie jest przy tym odtwórczy ani schematyczny. Prócz opisywanego marazmu, uzależnień, skomplikowanych osobowości i sytuacji w tej prozie na pierwszy rzut oka widać dystans do kraju (liczne aluzje polityczne) oraz wyczulenie na sprawy ludzi. To książki o ludziach, a nie bezmyślne powtarzanie schematów, których pełno w polskich i zagranicznych powieściach. Takie książki jak „Martwy blues” po prostu chce się czytać. I zdecydowanie warto to robić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Starsze teksty