Z pewnością nikogo nie muszę przekonywać, że książka – jako produkt – jest fenomenem. Zresztą nie tylko jako produkt. W końcu żyjemy w świecie literatury. Dlaczego? Najkrócej mówiąc, z dwóch podstawowych powodów. Po pierwsze - ludzkość, zupełnie jak książki, nie mogłaby istnieć bez języka. Jest on niezbędny do jakiegokolwiek rozwoju. W końcu słowo jest potwierdzeniem konceptu, a więc jeżeli jakiś wyraz nie istnieje, to oznacza, że nie istnieje rzecz nim nazwana. Słowa są nam po prostu potrzebne. Nawet niekoniecznie wymawiane, ale chociażby oznaczone konkretnymi znakami – graficznymi, dymnymi lub gestami. Bez nich kontakt międzyludzki nie ma racji bytu. I bardzo dobrze! Dość o słowach. Po drugie - jest prozaiczny (sic!) powód, dla którego żyjemy w świecie literatury. Przecież każdy z nas praktycznie bez przerwy korzysta z jakiejś książki. Jeżeli nawet podczas nagłego zaniku rozumu założymy, że czytanie lektur szkolnych i polecanych przez znajomych książek jest zupełną stratą czasu i postanowimy odpuścić sobie wertowanie tych, bądź co bądź, narzuconych stron, to od książek i tak nie uciekniemy. Chcąc zadzwonić do dawnego znajomego, będziemy musieli skorzystać z książki telefonicznej. Przygotowując nowy specjał, sprawdzamy przepis w leksykonach kucharskich. Za granicą nie obędziemy się bez słownika lub rozmówek. Nawet największy wróg słowa pisanego sięga po książkę. Jaką? Swojego rodzaju Książkę Nad Książkami XXI wieku, czyli... Wikipedię! Kto o niej nie słyszał? Kto z niej nie korzystał? Przecież to tylko kolejna forma odwiecznego toposu Drzewa Poznania (później: k s i ą ż k i zawierającej wszystko).
Idźmy dalej. Dlaczego by nie przyjąć, że jesteśmy tylko bohaterami literackimi? Że nie żyjemy naprawdę, tylko ktoś nas wymyślił? Można by powiedzieć: głodne kawałki, filozofia dla ubogich. Ale z drugiej strony, co, jeżeli jesteśmy – podobnie jak bohaterka „Świata Zofii” J. Gaardera – fikcją literacką stworzoną na czyjeś potrzeby (lub co gorsza: dla kaprysu)? W zasadzie pewne jest tylko to, że życie ma więcej związków z literaturą. Wydaje mi się, że każdy chciałby żyć możliwie najlepiej i otaczać się najlepszymi (dla siebie, obiektywizm jest przecież z założenia niemożliwy do osiągnięcia) książkami. Podczas swoich poszukiwań natknęłam się na książkę naprawdę niezwykłą. Mało tego! Nie dość, że książka nie jest zwyczajna, to nawet... nie jest książką i nie ma autora! Tak, tak. To prawda. A przynajmniej tyle można wyczytać z okładki: „To nie jest książka”. Autor Nieznany.
Świetnie! Powstaje więc pytanie: cóż takiego kryje się pod tak interesującym i przewrotnym tytułem? Powieść napisana ze zdrowym dystansem, inteligentnym poczuciem humoru, wciągającą fabułą i licznymi kontekstami literackimi oraz aluzjami społeczno-politycznymi. No, dobra. Kolejne formułki. A konkrety? Konkretnie można powiedzieć o tej książce choćby to, że pomysł stanowczo wyróżnia ją na tle setek powieści o niczym, których czytanie jest zwykłą stratą czasu. „To nie jest książkę” spokojnie można określić jako jednorodną mieszaniną gatunkową o wysokiej jakości. Znajdziemy tu wątki: młodzieżowy, filozoficzny, kryminalny, a oprócz tego pozbawiony patosu opis przyjaźni młodych ludzi i wiele życiowych refleksji oraz błyskotliwych komentarzy. Dwójka głównych bohaterów – Wieśka i Miłosz – wplątują się w poszukiwania zagadkowej książki. Droga do jej znalezienia wiedzie przez enigmatyczną bibliotekę... Ale, ale! Nie wolno zdradzać za wiele z fabuły, bo potencjalny czytelnik mógłby stracić przyjemność z obcowania z lekturą.
Chciałoby się napisać o wszystkich odniesieniach literackich i naukowych, którymi posłużył się autor. Widać je już na pierwszy rzut oka. Imiona głównych postaci są jawnym nawiązaniem do polskich noblistów. Później spotykamy jeszcze między innymi Marion (dziewczyna Robin Hooda), Kandyda i innych. Dowiadujemy się też sporo o nowotworach oraz odwiecznych prawach marketingu i ludzkiej psychiki. Jednym słowem – miszmasz. Ale skonstruowany w sposób spójny i wciągający czytelnika.
Jednak nie wszystko jest tak hurraoptymistyczne. „To nie jest książka” nie funkcjonuje w obiegu oficjalnym. Nie została poddana korekcie. Czytamy właściwie projekt, a nie produkt końcowy. Seria wydawnicza objęła zaledwie 60 sztuk. To istne białe kruki, co niestety wiąże się z pewnymi wadami, jest np. kilka literówek. Ogólnie książka prezentuje się jednak zupełnie nieźle, więc czym są pojedyncze zapomniane kropki, ogonki lub kreski? Szczegółem, który można w tym wypadku wybaczyć.
Jak można przeczytać na stronie internetowej wydawnictwa Narbook, zajmuje się ono całkowicie niszowym projektem. Wypuszcza na rynek wyłącznie książki ważne. Ta pozycja z całą pewnością słusznie została do nich zaliczona. Wyjątkowa jest choćby anonimowość autora. Takie zjawisko w obecnych czasach jest bowiem rzadko spotykane. Przyczyną są oczywiście potencjalne zarobki ze sprzedaży i sława. Dlaczego więc pisarz postanowił nie reklamować książki swoim nazwiskiem? Czy raczej odwrotnie – swojego nazwiska książką? Zdaje się, że odpowiedź (podaną niezupełnie wprost, choć bardzo czytelnie) znajdziemy na kartach powieści. Z uwagi na tę tajemniczą anonimowość, wszelkie zyski mają być przekazane na cele charytatywne.
„To nie jest książka” adresowana jest – jak podejrzewam – do myślącej młodzieży gimnazjalnej, licealnej oraz wczesnostudenckiej (w końcu para głównych bohaterów ma zaledwie 19 lat). Jednak z czystym sumieniem można polecić ją każdemu, kto gustuje w nieprzeciętnych powieściach z pogranicza gatunków. Lektura zapewnia wiele przyjemności, a czas jej poświęcony na pewno nie jest stracony. Szkoda tylko, że pozycja nie trafi w ręce większej rzeszy czytelników. Chociaż z drugiej strony... może w tym też tkwi jej magia? Kto ją przeczyta, powinien czuć się szczęśliwcem. W końcu nie każdemu trafi się książka, która nie jest książką! Za to jest ewidentnym dowodem, że to, co hipsterskie również może nieść ze sobą jakość, a nie tylko bunt i histerię. Sięgnięcie po tę osobliwą książkę oznacza podróż. Podróż nienachalną, a dającą wiele satysfakcji. Być może za kilka lat będzie to jedna z najbardziej poszukiwanych i rozchwytywanych lektur. Oby tak było.
Idźmy dalej. Dlaczego by nie przyjąć, że jesteśmy tylko bohaterami literackimi? Że nie żyjemy naprawdę, tylko ktoś nas wymyślił? Można by powiedzieć: głodne kawałki, filozofia dla ubogich. Ale z drugiej strony, co, jeżeli jesteśmy – podobnie jak bohaterka „Świata Zofii” J. Gaardera – fikcją literacką stworzoną na czyjeś potrzeby (lub co gorsza: dla kaprysu)? W zasadzie pewne jest tylko to, że życie ma więcej związków z literaturą. Wydaje mi się, że każdy chciałby żyć możliwie najlepiej i otaczać się najlepszymi (dla siebie, obiektywizm jest przecież z założenia niemożliwy do osiągnięcia) książkami. Podczas swoich poszukiwań natknęłam się na książkę naprawdę niezwykłą. Mało tego! Nie dość, że książka nie jest zwyczajna, to nawet... nie jest książką i nie ma autora! Tak, tak. To prawda. A przynajmniej tyle można wyczytać z okładki: „To nie jest książka”. Autor Nieznany.
Świetnie! Powstaje więc pytanie: cóż takiego kryje się pod tak interesującym i przewrotnym tytułem? Powieść napisana ze zdrowym dystansem, inteligentnym poczuciem humoru, wciągającą fabułą i licznymi kontekstami literackimi oraz aluzjami społeczno-politycznymi. No, dobra. Kolejne formułki. A konkrety? Konkretnie można powiedzieć o tej książce choćby to, że pomysł stanowczo wyróżnia ją na tle setek powieści o niczym, których czytanie jest zwykłą stratą czasu. „To nie jest książkę” spokojnie można określić jako jednorodną mieszaniną gatunkową o wysokiej jakości. Znajdziemy tu wątki: młodzieżowy, filozoficzny, kryminalny, a oprócz tego pozbawiony patosu opis przyjaźni młodych ludzi i wiele życiowych refleksji oraz błyskotliwych komentarzy. Dwójka głównych bohaterów – Wieśka i Miłosz – wplątują się w poszukiwania zagadkowej książki. Droga do jej znalezienia wiedzie przez enigmatyczną bibliotekę... Ale, ale! Nie wolno zdradzać za wiele z fabuły, bo potencjalny czytelnik mógłby stracić przyjemność z obcowania z lekturą.
Chciałoby się napisać o wszystkich odniesieniach literackich i naukowych, którymi posłużył się autor. Widać je już na pierwszy rzut oka. Imiona głównych postaci są jawnym nawiązaniem do polskich noblistów. Później spotykamy jeszcze między innymi Marion (dziewczyna Robin Hooda), Kandyda i innych. Dowiadujemy się też sporo o nowotworach oraz odwiecznych prawach marketingu i ludzkiej psychiki. Jednym słowem – miszmasz. Ale skonstruowany w sposób spójny i wciągający czytelnika.
Jednak nie wszystko jest tak hurraoptymistyczne. „To nie jest książka” nie funkcjonuje w obiegu oficjalnym. Nie została poddana korekcie. Czytamy właściwie projekt, a nie produkt końcowy. Seria wydawnicza objęła zaledwie 60 sztuk. To istne białe kruki, co niestety wiąże się z pewnymi wadami, jest np. kilka literówek. Ogólnie książka prezentuje się jednak zupełnie nieźle, więc czym są pojedyncze zapomniane kropki, ogonki lub kreski? Szczegółem, który można w tym wypadku wybaczyć.
Jak można przeczytać na stronie internetowej wydawnictwa Narbook, zajmuje się ono całkowicie niszowym projektem. Wypuszcza na rynek wyłącznie książki ważne. Ta pozycja z całą pewnością słusznie została do nich zaliczona. Wyjątkowa jest choćby anonimowość autora. Takie zjawisko w obecnych czasach jest bowiem rzadko spotykane. Przyczyną są oczywiście potencjalne zarobki ze sprzedaży i sława. Dlaczego więc pisarz postanowił nie reklamować książki swoim nazwiskiem? Czy raczej odwrotnie – swojego nazwiska książką? Zdaje się, że odpowiedź (podaną niezupełnie wprost, choć bardzo czytelnie) znajdziemy na kartach powieści. Z uwagi na tę tajemniczą anonimowość, wszelkie zyski mają być przekazane na cele charytatywne.
„To nie jest książka” adresowana jest – jak podejrzewam – do myślącej młodzieży gimnazjalnej, licealnej oraz wczesnostudenckiej (w końcu para głównych bohaterów ma zaledwie 19 lat). Jednak z czystym sumieniem można polecić ją każdemu, kto gustuje w nieprzeciętnych powieściach z pogranicza gatunków. Lektura zapewnia wiele przyjemności, a czas jej poświęcony na pewno nie jest stracony. Szkoda tylko, że pozycja nie trafi w ręce większej rzeszy czytelników. Chociaż z drugiej strony... może w tym też tkwi jej magia? Kto ją przeczyta, powinien czuć się szczęśliwcem. W końcu nie każdemu trafi się książka, która nie jest książką! Za to jest ewidentnym dowodem, że to, co hipsterskie również może nieść ze sobą jakość, a nie tylko bunt i histerię. Sięgnięcie po tę osobliwą książkę oznacza podróż. Podróż nienachalną, a dającą wiele satysfakcji. Być może za kilka lat będzie to jedna z najbardziej poszukiwanych i rozchwytywanych lektur. Oby tak było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz