czwartek, 29 grudnia 2011

Szczerość, bezkompromisowość, erudycja

Nieprzerwanie od czasów chrztu Polski Kościół w mniejszy lub większy sposób wpływa na losy państwa, a nawet ingeruje w wiele aspektów życia, które można uznać za ewidentnie świeckie i osobne. Przemawia za tym choćby fakt, że dzieci z rodzin ateistycznych/agnostycznych lub wyznających wiarę inną od chrześcijańskiej są uznawane za gorsze. Dowody? Powszechny wstyd, że ośmiolatek nie idzie wraz z rówieśnikami do pierwszej komunii (często podobnie traktowane są rozwódki – jakby popełniły jakąś niewybaczalną zbrodnię), brak lekcji i nauczycieli etyki w wielu szkołach, a więc niezapewnianie uczniom alternatywy wobec katechezy.

W takim wypadku oczywistym wydaje się fakt, że niewiele osób ma odwagę głośno analizować czy podsumowywać działania duchownych, nie mówiąc już nawet o jakiejkolwiek krytyce. Na rynku wydawniczym pojawia się naprawdę niewiele pozycji poruszających sprawy wiary w sposób rzetelny i niestronniczy.

Na szczęście są jeszcze autorzy, którzy nie boją się pisać. Nie boją się pisać szczerze, z pasją, wiarą w siebie, a jednocześnie dystansem. Jednym z nich jest były zakonnik, a obecnie filozof, teolog, tłumacz średniowiecznych tekstów i eseista Tadeusz Bartoś. W artykułach na łamach gazet, wywiadach i swoich książkach stara się w zrozumiały dla czytelnika, a jednocześnie odważny i pełen erudycji sposób komentować życie współczesnego Kościoła zarówno jako społeczności ludzi wierzących, jak instytucji.

Jedną z jego ważniejszych – bo zawierających szerokie spektrum tematów – książek jest wydana w 2007 roku przez Wydawnictwo W.A.B. „Wolność, równość, katolicyzm” zawierająca teksty z kilku poprzedzających lat. Wielkim plusem jest fakt, że tym mini-esejom można zaufać. Autor przywołuje wiele faktów i postaci z życia kościoła i nie tylko: m. in. ks. Wacława Hryniewicza, Jacquesa Dupuis, Tomasza z Akwinu (wielokrotnie) oraz wskakuje (niekiedy paradoksalne) różnice między tym, co pisał kardynał Ratzinger, a pismami Benedykta XVI.

Bartoś nie boi się tabu. Mówi o trudach życia w zakonie, odkrywając przed czytelnikiem gorzką prawdę o praktykach stosowanych przez przełożonych klasztornych oraz mówiąc oględnie, wysoko postawionych urzędników kościelnych. Przy tym wszystkim nie jest antyklerykalny, ale zwyczajnie sprawiedliwy i skrupulatny. Nikogo ostatecznie nie potępia ani nie stara się „głaskać po główkach”.

W pewnym momencie powstaje pytanie, skąd w autorze takie bezkompromisowe stanowisko. Skąd wzięła się chęć poruszania tych spraw i dlaczego właśnie w taki sposób. Bartoś odpowiada, pisząc w jednym z tekstów: „Zobaczyłem jak ten abstrakcyjny byt – idea Kościoła – staje się Molochem, dla którego poświęca się dobro konkretnego człowieka. By jednak być dobrze zrozumianym – nie mówię: ›››Kościół jest Molochem‹‹, raczej: ludzie Kościoła tak mu służą, że czynią sobie z niego bałwana. ”[1] Odważne i stanowcze stwierdzenie, prawda? To jeszcze nie koniec. Dalej autor twierdzi: „fałszywa sakralizacja sprawia, że wiara zaczyna przypominać jakiś barbarzyński kult.”[2]

Mimo wszystko były dominikanin nie chce stać na pozycji skrajnego antagonisty Kościoła. Często zwraca uwagę na przykazanie miłości i różne jego interpretacje. W pewnym momencie otwarcie przyznaje: „rezygnując z funkcji oficjalnego reprezentanta instytucji Kościoła, pozostaje jednak związany z katolicyzmem: wiarą, skłonnością intelektualną, wychowaniem, osobistym wyborem. Nie chcę, by moje słowa (choć wypowiedziane otwarcie) były odbierane jako atak na Kościół. Mają być raczej głosem w obronie ludzi.”[3] Czyżby jednak asekuracja? Raczej nie, gdyż właśnie w takim duchu zdają się przemawiać wszystkie teksty zebrane w tej książce. Ich osią jest człowiek.

Mówiąc o pisarstwie Tadeusza Bartosia, nie można zapomnieć, że cechuje go rzadko spotykana sprawność pióra. Książkę, choć porusza tematy trudne, czyta się płynnie. Nie sposób nie zauważyć erudycji, świadomości słowa a przede wszystkim otwarcia na czytelnika. Autor nie narzuca autorytatywnie swoich poglądów, ale stara się przedstawić je w sposób klarowny i wiarygodny, powołując się przy tym na liczne fakty i dokumenty. Co ważne, autor, mówiąc kolokwialnie, nie próbuje popisywać się wiedzą, nie pyszni się. Lektura pozostawia raczej wrażenie, jakby autor traktował każdego czytelnika jako równego sobie. Zostawia mu miejsce na własne interpretacje i refleksje, dzięki czemu książka nie jest nachalna, a przecież właśnie nachalnością odstrasza wiele pozycji tego typu. Z Bartosiem można się nie zgadzać. Można go nawet potępiać. Przede wszystkim należy jednak dać mu szansę dialogu. Poświęcić czas na przeczytanie i przemyślenie, tego, co chce nam przekazać. Zapewniam, że warto.



[1]Tadeusz Bartoś, „Wolność, równość, katolicyzm”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2007, str. 118
[2]Tamże, str. 118
[3]Tamże, str. 120

5 komentarzy:

  1. Akurat jestem po stronie tych bezkomunijnych i bezślubnych ... w sumie jeszcze się nie zetknęłam z jakimiś prześladowaniami czy ostracyzmem. Oczywiście, parę razy usłyszałam, że ślub cywilny to nie ślub i kilka razy ludzie pochylali się z troską nad losem moich nieochrzczonych dziećmi ("no co wam szkodzi ochrzcić?") ale jakoś nie robi to na mnie wrażenia. Szczerze powiedziawszy cieszę się, że nie brałam nigdy udziału w "życiu we wspólnocie", bo jak widzę moją teściową, która myśli, że umrze jak w piątek zje kawałek kiełbasy ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Winter, nie chcę twierdzić, że tak dzieje się zawsze. Wiem tylko, że taki problem istnieje i jest dosyć widoczny wśród dzieci, kiedy występuje problem Mikołaja/komunii. Myślę, że właśnie na dzieciach takie głupie gadanie robi wrażenie. Na dorosłych raczej nie, bo przecież nie można zmieniać poglądów tylko dlatego, że ktoś ma ochotę ponarzekać. Po prostu uważam za niesprawiedliwe, a nawet głupie, że w większości przypadków z góry przyjmuje się, że jak ślub to kościelny, jak ksiądz to niemylny itd.


    Pani... nauczycielko, nawet udało się pani mnie rozśmieszyć, ale chyba nie inwigiluje pani każdego komentarza, co? ;]

    OdpowiedzUsuń
  4. Po prostu nie interesuje mnie pusty rytuał i nie mam zamiaru udawać, że wierzę, że pokropienie wodą z odrobiną soli, przebranie się w białą suknię, czy poświęcenie godziny tygodniowo na klękanie, siadanie i wstawanie coś mi da. Tak zwany "problem" to problem katolików, cytuję "Co do mnie nie prześladuję specjalnie osób niechrzczonych i nie uczęszczających na Mszę Świętą ale unikam ich w życiu codziennym".

    OdpowiedzUsuń
  5. Oczywiście, że katolików. Tak jak złe traktowanie gejów i lesbijek jest problemem (części) heteroseksualistów, a uprzedmiotowienie kobiet to problem (części) mężczyzn.
    Fakt, że na ''poszkodowanych'' często nie robi to wrażenia, niczego nie usprawiedliwia. Tak myślę. Nie można mówić (uczyć) o równości i szacunku dla drugiego człowieka, jednocześnie ich nie przestrzegając.

    OdpowiedzUsuń

Starsze teksty