niedziela, 16 czerwca 2013

„Konsekwentnie ale bez logiki”[1]


Nowości wydawniczych w dziedzinie poezji wychodzi rocznie bardzo dużo. Człowiek zatem przegląda strony internetowe wydawnictw, sklepów z książkami: wreszcie chodzi do ulubionej księgarni i grzebie na półce z liryką. Wreszcie stwierdza ze smutkiem lub zadowoleniem [w zależności do początkowych założeń, z którymi przybył na miejsce], że właściwie wszystko, co dumnie stoi tam na regale, posiada on już na swoich półkach w od dawna niemalowanym pokoju (bo przecież nie ma czasu! trzeba czytać, a złośliwa doba uporczywie nie chce się wydłużać, dostosowując do potrzeb!). 
Przygnębiony lub czasem dumny z siebie kieruje się do wyjścia. Dziękuje najpiękniej jak potrafi za kawę lub inny napój, którym został uraczony przez przemiłych księgarzy, kończy pogawędkę, żegna się uniżenie, zapowiadając powrót i kieruje swoje chwiejne kroki do wyjścia (krok jest chwiejny bynajmniej nie z powodów wspomnianych napojów, po prostu zapalony czytelnik ma bowiem stawy wiecznie przeciążone dźwiganiem książek – ulubiona księgarnia niestety nie mieści się blisko domu). Przy wyjściu ów człowiek zerka jeszcze z niepohamowaną ciekawością i łapczywością na kosz z napisem „1 za 1”, gdzie często wrzuca lektury skrajnie złe – przekraczające możliwości jego nadwyrężonej jak stawy cierpliwości, która to już naprawdę ciężko znosi kolejne nudne frazy i oklepane jak babki z piasku obrazki wyłaniające się zza niedbale lub zbyt misternie budowanych zdań. 
Czytelnik wprawnie pomija wzrokiem książki, które sam wrzucił albo zostały tam zapakowane przez kolegów, którzy – będąc również zapalonymi czytelnikami, znają jego ciężki los i aby nieco ulżyć, ostrzegli przed wpływem kolejnych książek-wampirów. Szybko przesuwa spojrzenie po starych numerach czasopism literackich (ich wszakże również ma w domu mnóstwo, z ich winy w szafce nie mieszczą się już zeszyty z notatkami). Ostateczne zostaje mu do wyboru niewiele. Cóż takiego? Kilka socrealistycznych powieści, których naczytał się już  w podstawówce – lektura obowiązkowa bowiem to świętość, podobnie zresztą jak uzupełniająca i nadobowiązkowa. Obok nich podręczniki wszelkiej maści, kilka tomików z tak odstraszającymi tytułami, że nawet najbardziej wygłodniały literacko desperat nie poczułby się zachęcony oraz książki, których to nasz kochany czytelnik nie kupiłby z zupełnie innego powodu – otóż niestety są zbyt drogie jak na jego skromną kieszeń. Można by pomyśleć, że możliwości zakupowe zapalonego czytelnika ogranicza tylko częstotliwość pojawiania się kolejnych ciekawych pozycji. To tylko po części prawda. Z racji iż czytanie pochłania naprawdę wiele czasu, czytelnik nie jest w stanie pracować na pełny etat (sprawa priorytetów jest wszakże oczywista!). Niekiedy zmuszony on jest wybierać i w przypadku, gdy staje przed dylematem: obiad czy książka – wybiera zawsze książkę. Problem komplikuje się w przypadku: debiut vs. zaufany  autor. 
Zwykle w takich przypadkach nasz ulubieniec czytuje nowość „na miejscu” i zapisuje ją gdzieś za połową na swojej liście sprawunków do kupienia. Co jednak w przypadku, gdy nie ma możliwości czytania, pozostając w księgarni? Lektura nie wzbogaca przepastnego zbioru w gabinecie/sypialni/pokoju dziennym (czytelnik całość powierzchni mieszkania nazywa po prostu biblioteką). Tak to też miało miejsce z tomikiem wierszy, który trafił w ręce strapionego czytelnika ostatnim razem. Był to wydany w Zaułku Wydawniczym Pomyłka debiut Małgorzaty Południak „Czekając na Malinę”. Horrendalna kwota 42 zł z pewnością nie jest autem, biorąc chociażby pod uwagę fakt, że koszt wierszy zebranych sław poetyckiego światka oscylują w podobnych granicach, a pojedyncze tomy uszczuplają portfel o ok. 15-35 zł. 
Czy zatem jest coś, co rekompensuje ten cenowy nonsens? Trzeba uczciwie przyznać, że książka jest bardzo estetycznie i starannie wydana. Oprawa ze skrzydełkami i minimalistyczny motyw na ciemnej, miękkiej, aczkolwiek dosyć sztywnej okładce – wszystko razem wygląda intrygująco, a jeszcze przecież czytelnik nie otworzył książki. Gruby, dobrej jakości papier – niezbyt matowy, ale nie rażący oczu nieco tłumaczy sprawę. Większość tomików nie wygląda bowiem aż tak okazale. 
Mamy również klimatyczne (niekiedy jednak niestety zbyt patetyczne i wydumane) ilustracje, a w kilku przypadkach – tło do wierszy. Częścią graficzną zajął się (jak  czytamy w notce na końcu tomu) Mateusz Osajda na podstawie zdjęć i fotomontaży Rafała Babczyńskiego. Obaj panowie włożyli w proces twórczy z pewnością wiele energii i zapału. Do każdego wiersza dopasowano obrazek. Niestety nie można powiedzieć by w każdym przypadku pomagał on teksowi. Niekiedy cały przekaz staje się zbyt nachalny – same słowa powinny działać na naszego czytelnika z wystarcząjącą intensywnością i mocą. Niestety okazuje się, że w kilku miejscach zostaje on całkowicie przygnieciony, a dominator nie pozostawia mu miejsca na oddech i własne myśli. 
Co jednak z samymi wierszami? Pamiętajmy, że czytelnik mimo wszystko karmi się głównie literami. Tytuł w pierwszym skojarzeniu przywodzi na myśl znaną sztukę „Czekając na Godota”. Tam główny bohater jednak nigdy nie przybywa. I chyba lepiej, żeby nie przybył i nasz Malina (w mottcie wskazane powinowactwa do postaci Ingeborg Bachmann). Całość historii jest ckliwa, przewidywalna, a momentami wręcz nudna. Bohater liryczny ostentacyjnie wykazuje cechy typowo kobiece żywcem wzięte z romansideł albo oper mydlanych.  Już w pierwszym tekście zapowiadana Malina przychodzi – razem opłakują obcięte piersi i prowadzą niekonkretne monologi do męskiego odbiorcy. Całości nie ratują postawiane w dziwnych miejscach przerzutnie, które zamiast nadawać tempa – już na tzw. wejściu irytują czytelnika. Pierwszy wiersz ponadto okazuje się na tyle znamienny, że może być traktowany w formie introdukcji do całości podzielonej, dopiero od drugiego, na trzy rozdziały: „I. wbity w ciało”, „II. wytresowany ptak”, „III. przejść przez dym”. Czy taki podział miał jakkolwiek odgradzać (tematycznie lub formalnie) odrębne wiersze? Raczej nie. Wydają się one przemieszane, mówiące do siebie i o sobie nawzajem, a inny układ czy podział prawdopodobnie niewiele mógłby tu zmienić. 
Podobne zabiegi zastosowane zostały w całości. Ucięte piersi stają się ponadto traumą tomu – jako motyw powracający mantrujący do ucha zmęczonego i niewinnego czytelnika. Znajdujemy tam również wiele razy wspomniane ściągane majtki i staniki. Te konkretne części garderoby jako podstawowe rekwizytorium tomu poetyckiego? Na szczęście nie w zupełności. Podmiot mówi: „za każdym razem źródło inspiracji/tkwi w języku”[2]. 
Zatem chodzi o mowę? Głos? Dźwięki? Prawdopodobnie tak, biorąc pod uwagę, że i one wracają w kolejnych odsłonach na dalszych stronnicach. Tak na przykład czytamy: „dźwięk odbija się od podniebienia”[3] Ważny jest tu także tytuł. Dźwięki jako trwoga? Dźwięki jako motyw nie dający wytchnienia? Możliwe. Za dużo jednak w tym wszystkim wspomnianego wcześniej sentymentalizmu i ckliwości. W wierszu „Irlandzkie dylematy” zostaje czytelnikowi przedstawione wciąganie „koszuli, która nie przestaje pachnieć” – prawdopodobnie wonią osoby, za którą nieustannie tęskni osoba mówiąca w tych tekstach. Ponadto powracający w książce ból nieco przypomina dykcję Joanny Lech i jej powinowatych. Nic to zatem oryginalnego i świeżego. Również i forma nie wybija się szczególnie ponad przeciętność. Autorka przedstawia „ciemną stronę życia” bardzo wprost, ale po wszystkim zostaje wrażenie, jakby tylko ślizgała się po powierzchni problemu, pozostając w wiecznym oddaleniu od epicentrum. 
Podmiotka przyznaje w pewnym momencie: „Mam wrażenie że się zaklinowałam”.[4] I takie właśnie wrażenie odnosi również czytelnik. Osoba mówiąca utknęła na powtarzaniu tych samych spraw niczym katarynka z ograniczoną ilością melodyjek. Późnie czytamy odważne stwierdzenie: „można w nieskończoność ćwiartować/ i zszywać metafory” [5]. Otóż nie można. Nie można, szanowna autorko – mówi skonsternowany czytelnik i coraz większą niechęcią myśli o koszyku, z którego przecież wyciągnął tę lekturę, postanawiając dołączyć ją do swojej domowej kolekcji. Już w następnym wierszu jest karmiony kolejnym orzeczeniem: „sprawy spisane przychodzą do głowy i tracą sens” [6]. Niestety w książce także go nie odzyskują. 
Czarę goryczy przepełnia nawet posłowie. W słowach Cezarego Sikorskiego czytelnika spotyka obszerna, jednoznaczna interpretacja ułożona w formie laudacji dla autorki. Sikorski łopatologicznie tłumaczy „o co wcale nie chodzi” oraz przedstawia czytelnikowi odpowiedź na odwieczne  pytanie, co poeta miał na myśli. 
Tego już czytelnikowi za wiele. Odkłada on swą nową zdobycz i oddycha z ulgą. 





[1] Południak M. „Grono” [w:], Czekając na Malinę”, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, str. 35
[2] Trwoga, Tamże, str. 15
[3] Portret kieszonkowy, Tamże, str. 21
[4] Marazm, Tamże, str. 41
[5] Ponad zatrzymaną akcją, Tamże, str. 45
[6] O melodii na różne sposoby, Tamże, str. 47

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Starsze teksty